Stwierdziłaby jednak, że język ten w zasadzie podobny do języka Gianei, czymś jednak się różni od niego.
Także człowiek, który wyróżniał się wśród innych swym strojem, nie zawsze rozumiał ten język i czasami prosił o powtórzenie niektórych sformułowań.
Wtedy podnosił się jeden z mężczyzn i powtarzał to, co już powiedziano, tym razem dokładnie w tym języku, którym mówiła Gianeja.
Pośrodku, w stojącym na podwyższeniu fotelu, siedział młody jeszcze człowiek o bardzo wąskich jakby zmrużonych oczach ubrany tak jak pozostali.
Ten zaś, który nie zawsze rozumiał to, co do niego mówili, odznaczał się tymi cechami, które charakteryzowały współplemieńców Gianei, był jednak trochę niższy od pozostałych, a opalenizna sprawiała, że trudniej było zauważyć zielony odcień skóry. Miał na sobie nie tunikę, ale coś w rodzaju szerokiego płaszcza, który w promieniach pomarańczowego słońca lśnił dukatowym złotem. Miał nieogoloną głowę, a czarne połyskujące szmaragdem włosy opadały poniżej ramion.
Młody człowiek o wąskich oczach był najprawdopodobniej przewodniczącym zebrania.
Jego uparte spojrzenie peszyło człowieka w złotym płaszczu, który często spuszczał oczy, jednak za każdym razem jakby zahipnotyzowany na nowo zwracał się ku przewodniczącemu.
W tych momentach wszyscy dostrzegali, jak w ciemnych oczach człowieka w płaszczu migały iskierki ni to wyzwania, ni to starannie skrywanego strachu. Za każdym razem, zauważywszy to, młody przewodniczący uśmiechał się.
W jego uśmiechu kryła się i pogarda, i szyderstwo, i gniew, nie było jednak nienawiści. Zdawało się, że właśnie to — brak nienawiści — najbardziej peszył człowieka w płaszczu.
Podczas całego zebrania stał. Widocznie tak. miało być, ponieważ koło niego nie było krzesła. Długo już tak stał, podczas gdy wszyscy inni siedzieli.
Przypominało to sąd.
I rzeczywiście był to sąd, jednak nie w tym znaczeniu, jakie nadaje się temu słowu na Ziemi.
Sądzono nie tego człowieka, ale innych, do których należał i których nie było teraz na tej sali.
Sądzono nie ludzi, ale ich zamiary.
— A więc — powiedział przewodniczący, tak jak poprzednio bacznie patrząc w twarz „podsądnego” — czy wszystko nam opowiedziałeś, Lijagejo, nic nie ukryłeś?
— Tak, wszystko! Nie mam nic do dodania. Jestem gotów na śmierć.
Słowa te spotkały się z uśmiechem, który tym razem wyrażał jedynie pogardę.
— Widzimy to — młody przewodniczący gestem wskazał na strój Lijagei. — Pośpieszyłeś się jednak, w ojczyźnie jesteś już od trzech dni. Czyż nie zauważyłeś, że znajdujesz się w innym świecie?
Oskarżony milczał.
— Czyż — kontynuował przewodniczący — nie zrozumiałeś nic z tego, co zobaczyły twoje oczy? A może nie chcesz niczego zrozumieć?
I znowu nie było odpowiedzi.
— Zrozumiesz to jednak, Lijagejo. Nie zabijemy ciebie, choć wy byście na naszym miejscu to zrobili. Wasze stosy już dawno wygasły i zniknęły z ludzkiej pamięci. Będziesz żyć wśród nas.
— To znaczy, że nie puścicie mnie z powrotem?
— Nie. Zostaniesz wśród nas na zawsze. Kosmos nie jest miejscem dla takich jak ty. W Kosmos mogą lecieć tylko ci, którzy mają czyste myśli i nie splamione ręce. Będziesz musiał pracować, Lijagejo. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu — dodał z wielką pogardą. — I tylko od ciebie będzie zależało, czy ludzie zapomną, kim jesteś i jaką straszną rzecz staraliście się zrobić.
— Staraliśmy się? — na wargach Lijagei po raz pierwszy tego ranka pojawił się uśmiech.
— Chcesz powiedzieć, żeście to już zrobili? Znów mylisz się, Lijagejo! Zapomniałeś, że w czasie twojej nieobecności na naszej planecie minęło dziesięć pokoleń. Nie żyły nadaremnie. Technika osiągnęła taki poziom, że z naszego punktu widzenia, wasze statki kosmiczne to nieudolne czółna. Będziemy na tej planecie… jak ją nazwałeś?
— Lia.
— Na Lii będziemy już niedługo. I zło nie dokona się. A jeżeli spóźnimy się — oczy młodego przewodniczącego zabłysły i rozwarły się na chwilę; były ogromne, ciemne i głębokie — odpowiecie za to. Potrafimy przypomnieć sobie zwyczaje waszej epoki, to nie zajmie nam dużo czasu.
— To znaczy, że nie spalicie mnie teraz, a nieco później? Tyle tylko?
— Powiedziałem, że będziesz żyć. My nie zmieniamy swych postanowień i nie kłamiemy jak wy.
Lijageja pochylił głowę.
— Powiedziałem wam tylko prawdę.
— Wiemy o tym.
— Skądże możecie o tym wiedzieć?
— Skąd? — przewodniczący wskazał na starszego człowieka, który siedział obok niego. — Specjalnie „na twoją cześć” zaprosiliśmy lekarza. Świetnie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Nie nadążasz za nauką, Lijagejo, i nie ma co się dziwić. Masz szczęście, że byłeś szczery.
— A jeżeli by się okazało, że jest inaczej? — wyzywająco spytał Lijageja.
— Wtedy musielibyśmy skłonić cię do mówienia prawdy.
— Torturami? Tym mnie nie przestraszysz.
Przewodniczący przez kilka minut siedział w milczeniu, wyraźnie zdumiony tymi słowami. Potem ogarnął wzrokiem wszystkich siedzących za stołem. Prawie wszyscy się śmiali.
— Widzisz? — zapytał. — To jest nasza odpowiedź, Lijagejo. Będzie ci trudno u nas. Przypominasz dzikie zwierzę. I, dopóki nie zmienisz swoich poglądów, tak będą patrzeć na ciebie wszyscy. Radzę, zmień się jak najszybciej. Zrozumieliśmy, co powiedziałeś, ale większość ludzi na naszej planecie nie pojęłaby, co masz na myśli. Trafiłeś do innego świata, Lijagejo, zrozum to.
— A cóż zrobicie z nami, jeżeli przybędziecie w porę? — zamiast odpowiedzi spytał Lijageja.
— Sprowadzimy was wszystkich z powrotem. Wszystkich, którzy kiedyś wylecieli oraz ich urodzone w tym czasie dzieci, wszyscy będą żyć w ojczyźnie. I pracować. Będziecie musieli zapomnieć o uprzywilejowanej pozycji waszej kasty.
Oczy Lijagei błysnęły nienawistnie.
Przewodniczący roześmiał się.
— Gdybym żył wtedy, kiedy odlatywałeś — powiedział — prawdopodobnie nie chciałbyś nawet ze mną rozmawiać. Czasy zmieniają się. I sami dobrze wiedzieliście, że muszą się zmienić. Jeśli byłoby inaczej, to po cóż lecieliście na poszukiwanie innych planet?
— Zrobiliśmy to, żeby ocalić przyszłe pokolenia — dumnie odpowiedział Lijageja.
— Kłamie albo mówi nie to, co myśli — powiedział człowiek, który był lekarzem.
— Widzisz, Lijagejo. Wystarczyło, żeś minął się z prawdą, i od razu to wykryliśmy. Powiem tę prawdę za ciebie. Wylecieliście po to, by zachować swoją kastę, gdyż przewidywaliście, że czeka was nieuchronny rozrachunek. Wiedzieliście, że dni waszego panowania są policzone. Postanowiliście więc przenieść się na inną planetę, gdzie znów moglibyście panować, żyć na rachunek innych. Kolonizacja jest procesem długotrwałym.
Lijageja podniósł głowę.
— A wy — powiedział z nienawiścią — wy, szlachetni i prawdomówni, nienawidzący zła, co zrobiliście wy? Skazujecie ludność planety na zagładę? Wiecie, że na planecie nie ma miejsca dla zwiększającej się ludności, ale odtrącacie pomocną dłoń, którą do was wyciągamy. Jeżelibyś miał rację, Wijajjo — tak, zdaje się, ciebie nazywają — po co miałbym tu wracać?
— Nieszczerze — spokojnie powiedział lekarz.
— Wiem — przewodniczący drwiąco się uśmiechnął. — I wszyscy o tym wiedzą. Nie, Lijagejo — powiedział — powróciłeś nie dlatego, wysłali cię po ludzi. Znaleźliście dziką planetę, w którą trzeba włożyć wiele pracy. I to wam nie w smak. Dlatego wyruszyliście na poszukiwanie innej. Znaleźliście Lia. Tam wszystko jest gotowe: są miasta, drogi, fabryki. Bardzo wam się to spodobało. Jednak ludność Lia nie znajduje się już w stanie barbarzyństwa i nie zechce się wam podporządkować. Dlatego postanowiliście ją zniszczyć. Ta decyzja w pełni harmonizuje z waszym obliczem moralnym. Ale cóżbyście tam mogli robić sami? Potrzebni są wam ludzie do pracy. I przyleciałeś tylko dlatego, żeby nas oszukać, pociągnąć za sobą tysiące ludzi, którzy musieliby na was pracować. A jednak pomyliłeś się, Lijagejo. Nie chcemy rozwiązywać problemu przeludnienia za taką cenę. A nawet więcej, nie szukamy już ratunku. Idź, spróbuj namawiać. Nie znajdziesz ani jednego człowieka, który usłyszawszy twe słowa nie odwróciłby się do ciebie plecami. Ani jednego na całej planecie. Ludzie już nie są tacy, jakimi byli w chwili waszego odlotu. Nie spodziewaliście się tego?