To było najważniejsze.
W ciągu długich lat drogi przyzwyczaili się do patrzenia na skrzynię, jak na piątego członka załogi. Nazywali ją pieszczotliwie ludzkim imieniem „Grigo”.
Na statku było wszystko. Długie, pełne roślinności aleje zapraszały na spacery. Przytulne salony, sale gier i sportów, baseny kąpielowe, czytelnie i urządzenia widowiskowe zapraszały do rozrywki i wypoczynku. Punkty astronomiczne, gabinety i laboratoria zapewniały najlepsze warunki do pracy naukowej. A w pobliżu każdej kajuty znajdowało się błękitne pomieszczenie z podłużnym teraz pustym basenem.
Czterej wykorzystywali jedynie aleje. Musieli poruszać się, więc biegali po alei każdego „dnia” w określonym czasie.
Innych rzeczy nie dotykali — nie pozwalała im na to nienawiść.
Czterej byli pierwszymi ludźmi ze swego narodu, którzy udali się w Kosmos. Wiodła ich nienawiść i kierowała ich postępkami.
Nienawiść i miłość.
Poprzedni gospodarze statku — to był obiekt ich nienawiści. Wolność i poprzednie życie było tym, co kochali.
Istniało jednak i trzecie — nieznani ludzie na nieznanej planecie. Zagrażali im ci, których czterej nienawidzili. Czterej śpieszyli na pomoc obcym i mimo woli, nie znając, kochali ich jak braci, których spotkało to samo nieszczęście, jakie ich spotkało.
Jednakże dla czterech ważniejsza była nie miłość, ale nienawiść.
Ich ojczyzna była teraz wolna i mogła żyć tak jak poprzednio, przed pojawieniem się „nienawistnych”.
Czterdziestu trzech wrogów uniknęło jednak sprawiedliwej kary. Trzeba ich było dosięgnąć i zniszczyć.
Jeśli wrócą i dowiedzą się, co stało się w czasie ich nieobecności, zemszczą się za śmierć swoich współbraci.
Czterdziestu trzech nie powinno wrócić.
Dla czterech nie było ważne to, że jest ich tylko czterech. Gdyby ich było dziesięć, czy sto razy więcej, i tak nie daliby sobie rady z potężnymi przybyszami. Nienawistni byli silniejsi. Podporządkowali sobie siły jeszcze nie znane i niedostępne dla narodu, do którego należeli czterej.
Mieli jedynie nadzieję, że pomogą im ci, którym śpieszyli sami na pomoc.
Jeszcze niedawno na ojczystej planecie czterech nikt nie myślał o istnieniu innych planet, innych ludzkości. Nikt nie zastanawiał się nad tajemnicami wszechświata. Byli dziećmi natury, dobrymi i ufnymi. Mieli prymitywną technikę, ograniczoną wiedzę i wiedli proste życie.
Trzy pokolenia żyły pod jarzmem, pod okrutnym i bezlitosnym terrorem, pracując na przybyszów.
Przyroda planety była bogata i różnorodna. Szczodrze dawała swoim dzieciom wszystko, czego potrzebowały. Ludzie nie odczuwali ani głodu, ani pragnienia, ani zimna. Nie było drapieżnych zwierząt, nie było przed kim się bronić. Ta prawie że absolutna nieobecność walki o byt oddała im kiepską przysługę. Ich rozum zamarł, zabrakło potężnego impulsu, który ruszyłby go naprzód.
Drzemał rozum i na to, by się zbudził, potrzebny był wstrząs z zewnątrz.
Takim wstrząsem okazali się przybysze.
Trzy pokolenia żyły pod jarzmem.
Nienawistni odnosili się do tubylczej ludności z chłodnym okrucieństwem. Zmusili ją do zbudowania dla siebie całego miasta. Tych, którzy próbowali się sprzeciwić, zabijali.
Byli silni, bo wspomagała ich wiedza i technika. Było ich mało i rządzili strachem.
Żeby zachować życie, trzeba się było przystosować. Pojawiła się walka o byt.
I w ciągu zaledwie trzech pokoleń mieszkańcy wyspy zmienili się nie do poznania. Wiele zrozumieli i wiele się nauczyli. W ich rozwoju dokonał się wielki skok.
Odnosząc się z głęboką pogardą do mieszkańców wyspy przybysze nie docenili wrodzonej inteligencji, zdolności i możliwości swych niewolników.
I zapłacili za to najwyższą cenę.
Przebudzony rozum nie może pogodzić się z gwałtem. Stało się to, co musiało się stać nieuchronnie.
Przybysze zniknęli z powierzchni planety.
Jednak czterdziestu trzech z nich jeszcze żyło. I oni powinni byli także zniknąć!
Nikt nie wiedział, skąd zjawili się przybysze, czego tu szukali, co chcieli osiągnąć.
Nietrudno by ich było zgładzić od razu. Jednak gdy osiem gigantycznych statków wylądowało na wyspie, mieszkańcy serdecznie powitali nieznane istoty, zupełnie niepodobne do nich samych. A potem było już za późno. Musiało minąć wiele czasu, musiano się wiele nauczyć, by móc skierować technikę przybyszów przeciw nim samym.
„Nienawistni” — tak nazywało przybyszów pierwsze pokolenie, gdy znalazło się w ich mocy. Tak nazywało ich obecne, czwarte pokolenie wyspiarzy.
Trzy pokolenia zeszły do grobu. A przybysze byli ciągle ci sami. Wydawało się, że panowali również nad śmiercią. Żaden z nich nie umarł w ciągu pobytu na wyspie. Przeciwnie, liczba ich powiększała się — rodziły się dzieci.
Przybysze nie byli jednak nieśmiertelni. Wyspiarze przekonali się o tym, gdy długo gromadzony gniew przekształcił się w powstanie i wszyscy, oprócz czterdziestu trzech, którzy wylecieli, wszyscy bez wyjątku zostali zgładzeni.
Czterdziestu trzech wymknęło się przypadkiem. Opuścili planetę, nic nie wiedząc o przygotowywanym powstaniu.
Jeden z przybyszów wyleciał jeszcze wcześniej.
Z ośmiu statków na planecie pozostało sześć.
Przybysze bardzo troszczyli się o swe statki. Czy wszyscy zamierzali odlecieć z planety? Tego nikt nie wiedział. Wyspiarze dawno stracili nadzieję.
…Czterej lecieli w nieznaną dal.
Wiedzieli jednak, w jakim celu poleciało czterdziestu trzech, których chcieli dogonić.
„Nienawistnym” nie wystarczała jedna planeta, przygotowywali się do podbicia innej. Wyspiarzom wydawało się, że ich wyspa jest „całą” planetą.
Wśród przybyszy znajdowali się różni ludzie. Niektórzy z nich odnosili się dobrze do miejscowej ludności, zniżali się nawet do rozmów, odpowiadali na pytania.
Był wśród nich jeden, którego wyspiarze nawet lubili, jednak odleciał razem z czterdziestu trzema.
Nazywali go Rijageja.
Gdyby pozostał, oszczędziliby go.
Często rozmawiał z. ludźmi i wiele im wyjaśnił.
Dlaczego to robił? Nie wiedzieli.
Czterej byli przekonani, że nie znana im planeta jest podobna do ich własnej, i że mieszkańcy tej planety znajdą się pod jarzmem nienawistnych.
Trzeba im o wszystkim opowiedzieć, uprzedzić o losie, który im grozi.
Czterej mogli to zrobić.
Dawno, jeszcze za życia drugiego pokolenia, trzy statki przybyszów opuściły wyspę i potem wróciły. Wróciły z tą samą załogą.
Jednego z jej członków nazywali Deja. Miał córkę, która nosiła imię Gianeja.
Ojciec przywiózł z wyprawy nowy język, którego przedtem nikt nie słyszał.
Przybysze zmuszali wyspiarzy nie tylko do pracy na swych budowach, ale także do obsługiwania ich samych. W każdym domu znajdowała się służba pochodząca z miejscowej ludności.
Służącym w domu Dei był Merigo, młody człowiek, obdarzony wspaniałą pamięcią, jeden z tych czterech, którzy lecieli teraz w nieznanym kierunku. Ale teraz nie był już młody.
Deja uczył córkę nowego języka. W jego domu ten język słyszało się częściej niż język nienawistnych, którym mówili wszyscy.
I choć Merigo nie wiedział, po co mu to jest potrzebne, mimo woli sam nauczył się tego języka.
Deja nazywał go „hiszpańskim"”. Merigo wkrótce domyślił się, że jest to język tej planety, którą odwiedził Deja z towarzyszami.
A gdy dorosła Gianeja odleciała razem z czterdziestu trzema, Merigo zrozumiał, dlaczego uczyli ją obcego języka. Miała rozmawiać z miejscową ludnością.