Pomyślał, że niefortunnie wybrała czas na podobną rozmowę. I nie potrafił ukryć zniecierpliwienia, kiedy poprosił, by odpowiedziała na zadane pytanie.
— Dlaczego zwraca się pan do mnie takim szorstkim tonem? — jak gdyby nigdy nic zapytała Gianeja. — Nie przywykłam, by rozmawiano ze mną w ten sposób.
— Proszę wybaczyć! Ale jesteśmy bardzo zdenerwowani.
— Nie widzę powodów do zdenerwowania. To, czego szukaliście, zostało odnalezione. Czego jeszcze chcecie?
W jej tonie wyraźnie dawało się odczuć: zrobiłam to, czego chcieliście. A teraz proszę zostawić mnie w spokoju.
— Gianejo! Jedynie pani widzi bazę, my nie — powiedział Muratow. — Proszę nam jeszcze raz pomóc.
Wzruszyła ramionami. To był charakterystyczny gest, właściwy tylko jej.
— Opuśćcie niżej reflektory! — powiedziała to takim tonem, jakim przemawia nauczyciel do niedorozwiniętego ucznia. — Baza — po raz pierwszy wyraźnie wymówiła to słowo — jest położona w zagłębieniu. Zdaje się, że zostało zrobione specjalnie w tym celu, ponieważ ma jakby wytyczone linią granice. Niczego nie widzicie, ponieważ promienie światła padają wyżej.
Zrozumiała wprawdzie, że jej wzrok różni się od wzroku ludzi Ziemi, ale pojęła to tylko rozumowo. Zrozumieć do końca, tak, by potrafić to odczuwać, Gianeja nie potrafiła.
— Poczekamy — powiedział Stone, kiedy Muratow przełożył mu to, co powiedziała Gianeja. — Nie wiemy, jak podziała światło na urządzenia tej bazy. I tak bardzo ryzykowaliśmy, zapalając bez zastanowienia reflektory. Ale to moja wina.
Dokładnie po piętnastu minutach podjechała piąta maszyna. Nastąpił długo oczekiwany moment operacji.
Stone cofnął swego łazika trochę do tyłu i w bok.
Cztery robocze maszyny ustawiły się na jednej linii. Od granicy niewidocznej dotąd bazy dzieliło je ponad sto metrów — odległość, która pozwalała i na zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa, i na wygodę pracy. Nawet wybuch dużej siły, a nawet anihilacja, nie wyrządzi tu żadnej szkody. Nie było tutaj przecież atmosfery, nie trzeba więc było obawiać się wstrząsu powietrza. Istniała wprawdzie teoretyczna możliwość, że baza wybuchnie jak bomba atomowa, powodując olbrzymi wzrost temperatury. Jednak w konstrukcji łazików, które były zbudowane specjalnie dla poszukiwania bazy, przewidziano i taką możliwość, toteż wybuch atomowy nie powinien był ich uszkodzić, załogi pozostałyby więc i wtedy nietknięte. Oczywiście, istniało jakieś ryzyko, jednak z tym należało się pogodzić. Nie można było odprowadzić łazików jeszcze dalej, na absolutnie bezpieczną odległość, gdyż wtedy trudno by było kierować robotami.
Nikt z uczestników ekspedycji nie zastanawiał się nad możliwością jakiegoś niebezpieczeństwa. Ludzie wiedzieli tylko jedno: baza została znaleziona i trzeba ją zniszczyć.
Trzeba! To słowo było zupełnie wystarczające.
W maszynie Stone'a zjawił się inżynier Laszlo Sabo, kierownik techniczny wszystkich poprzednich sześciu ekspedycji. Był to krępy, barczysty człowiek, niewielkiego wzrostu i w nieokreślonym wieku. Rysy twarzy świadczyły o silnej woli. Nosił niewielką spiczastą bródkę, ozdobę bardzo rzadko spotykaną w tej epoce.
Muratow jeszcze w czasie drogi z Ziemi na Księżyc zauważył, że Gianeja najwyraźniej nie znosi tego człowieka. Nie grał tu chyba roli niewielki wzrost Sabo.
Ostatnio Gianeja stała się bardziej tolerancyjna w stosunku do podobnych ludzi. Widocznie zrozumiała, że ludzie Ziemi są jednakowi, niezależnie od swego wzrostu. Do swych poprzednich manier powróciła w czasie spotkania z Bołotnikowem. Antypatia Gianei miała więc jeszcze jakieś inne, dotąd nie znane przyczyny.
Poruszyła się, kiedy Sabo idąc do swojego miejsca w łaziku skinął jej na powitanie. Muratow widział, jak wiele wysiłku kosztowało Gianeję odwzajemnienie się takim samym gestem.
Dowództwo całej operacji przejął Sabo, ledwie zdążywszy pozbyć się księżycowego skafandra.
— Uwaga! — powiedział. — Zaczynamy wykonywanie pierwszej części programu — zwiad. Wypuścić robota numer jeden!
Z maszyny, w której znajdował się Sinicyn wypełzła jasno świecąca w promieniach słonecznych kula na gąsienicowym podwoziu.
W przeddzień odlotu Wieriesow opisał Muratowowi dokładnie jej konstrukcję. Była to skomplikowana, nowoczesna maszyna, owoc wysiłku konstruktorów i techników, teraz najprawdopodobniej skazana na zagładę.
Robot odpełzł na jakieś dziesięć metrów i zatrzymał się. Czekał na komendę.
Sabo przełączył dźwignię na tablicy łączności radiowej.
— Naprzód! — powiedział, składając każdą sylabę.
— Pierwszy zwiad!
Robot zakołysał się i szybko popełzł w kierunku górskiego zagłębienia.
Garcia zasiadł teraz przy pelengatorze. Trzeba było uważnie śledzić, czy nie pojawi się jakiś sygnał radiowy. Stone pochylił się nad podczerwonym ekranem.
Nie podejmowali żadnych środków obrony przeciw ewentualnemu wybuchowi, podobnemu do tego, który zdarzył się podczas anihilacji robota-zwiadowcy trzy lata temu, w czasie ekspedycji „Titowa”.
Ponieważ ekrany nie przepuszczały zbyt silnych promieni świetlnych, oczom ludzkim bez względu na okoliczności, nic nie zagrażało.
Było dobrze widać, jak w miarę przybliżania się do granicy czarnego cienia, robot posuwał się coraz wolniej. Jak żywa i rozumna istota zbliżał się do celu bardzo ostrożnie. Maszyna nie była żywa, posiadała jednak wysoko rozwinięty „mózg”.
Wreszcie robot zatrzymał się. Jego przednia część pogrążyła się w cieniu i natychmiast zniknęła z oczu, tylna nadal błyszczała w słońcu. Wydawało się, że niespodziewanie czyjaś niewidzialna ręka przecięła maszynę na pół.
Szczęknął kontakt odbiornika i rozległ się wyraźny metaliczny głos:
— Szczelina. Dwa metry głębokości. Długość dziewiętnaście metrów. Widoczność zero.
— To nie jest szczelina — powiedział Stone. — To sztuczne zagłębienie, w którym znajduje się baza. Co będziemy robić, Laszlo? Włączenie światła jest ryzykowne.
— A na czym polega ryzyko? — sprzeciwił się Sabo. — Wybuchnie? No to niech wybucha. Przecież sami chcemy zniszczyć bazę. — Pochylił się lekko do przodu i powiedział do mikrofonu, tak jak poprzednio dzieląc sylaby: — Świat-ło! Prze-kaz te-le-wi-zyj-ny!
We wszystkich łazikach ludzie pośpiesznie manipulowali przełącznikami. Dolna część ekranów trochę pociemniała, teraz stała się ekranem telewizyjnym. Górna, tak jak poprzednio, była przeznaczona dla obserwacji wizualnych.
W czarnej mgle, w której skryła się przednia część robota, zapłonął silny promień światła. To znaczyło, że robot skierował światła reflektorów. Na ekranach telewizyjnych pojawił się równy, jakby prowadzony pod linijkę, zarys urwiska. Robot był oddalony od niego około dwadzieścia metrów, jak wydawało się ludziom, a według określeń samego robota — o dziewiętnaście.
— Po-dejść bli-żej! — rozkazał Sabo.
Robot zniknął zupełnie z oczu. Jedynie światło jego reflektorów wskazywało miejsce, w którym się znajdował.
Urwisko przybliżyło się. Nie można już było wątpić, że nie jest tworem natury.
— Szerzej światło! — nastąpiła komenda.
Było dobrze słychać, jak tam, we wnętrzu kuli, szczęknęły kontakty przełączników. Promień światła rozszedł się na wszystkie strony. Jego moc zwiększyła się.