„Czy nudzi się na Ziemi? — myślał Muratow. — Czy tęskni za swoją ojczyzną? Dlaczego nie chce bliżej, dokładniej poznać Ziemi i jej mieszkańców? Co Gianeja chce osiągnąć przez swoje uporczywe milczenie?”
Muratow nie wątpił, że dziewczyna zachowuje się w ten sposób nie bez powodu. Musiała istnieć przyczyna, i to przyczyna poważna. Ale jaka? Tajemniczość Gianei drażniła Muratowa. Właśnie dlatego opuścił tajemniczego gościa zaraz po sprowadzeniu go na Ziemię. Nie lubił zagadek, a tu miał do czynienia nawet nie z zagadką, ale z nieodgadnioną tajemnicą. Od pierwszego dnia, od pierwszej chwili pojawienia się na Ziemi, Gianeja zamknęła się w sobie, postępując prawdopodobnie zgodnie z powziętym już poprzednio planem. Muratow, lepiej niż inni, zdawał sobie z tego sprawę, był przecież świadkiem pierwszych godzin i dni pobytu Gianei wśród ludzi.
„Musi być jakaś przyczyna, musi — myślał często. — I kto wie, czy poznanie tej przyczyny nie jest o wiele ważniejsze niż to, czego chcą się dowiedzieć od Gianei nasi uczeni”.
Rękopis, który przeczytał, rozmowa z Bołotnikowem, ponownie któryś już raz z rzędu, skierowały jego myśli ku zdarzeniom z przeszłości.
Pamiętał w najdrobniejszych szczegółach wszystko, co poprzedziło pojawienie się Gianei…
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Drogi Wiktorze!
Bardzo proszę, żebyś przyjechał do mnie. Natychmiast. W końcu udało mi się odnaleźć w przestrzeni obiekt, którego obecność w systemie słonecznym podejrzewano jeszcze w ubiegłym wieku. Pamiętasz, opowiadałem ci o nim. Jednak nie wszystko rozumiem. Kryje się w tym coś dziwnego. Przyjeżdżaj. Wspomnimy dawne lata — razem pomyślimy. Problem jest bardzo interesujący, nie będziesz żałował. Przyjedź koniecznie. Jesteś mi bardzo, bardzo potrzebny!!!
Muratow dwukrotnie przeczytał krótki list przyjaciela. Było oczywiste, że Sinicyn pisał go w stanie nerwowego podniecenia. Wskazywało na to i niezwykłe u niego niechlujstwo językowe, i trzykrotnie powtórzona prośba o przyjazd. Także charakter pisma był nerwowy i wyraźnie pospieszny. Nie pasowało to do zawsze opanowanego, zrównoważonego w słowie i gestach astronoma. I po co pisać, kiedy można wszystko szybciej i prościej powiedzieć przez radiofon.
O jaki obiekt chodzi? Muratow absolutnie nie pamiętał, by przyjaciel opowiadał mu o czymkolwiek podobnym.
Idzie na pewno o jakieś odkrycie astronomiczne. Wskazują na to określenia takie, jak „przestrzeń”, „system słoneczny”. Ale przecież Siergiej wie, że on, Wiktor, nigdy specjalnie nie interesował się ciałami niebieskimi, że jego znajomość astronomii ogranicza się do ram szkolnego programu. Na jaką więc pomoc liczy?
Najprościej było podejść do radiofonii i wywołać obserwatorium, w którym pracował Sinicyn. Muratow jednak stawiał sobie zawsze za punkt honoru samodzielne rozwiązywanie każdej, najdrobniejszej nawet zagadki.
Tak samo i teraz. W liście było coś niejasnego. Siergiej prosił o przyjazd, nie napisał jednak po co, trzeba się zatem domyślić samemu.
Muratow badawczo wpatrywał się w każde słowo.
„Choćby był największym nawet niechlujem i choćby mu się najbardziej nawet śpieszyło — myślał — powinien był napisać, o co chodzi”.
„Coś dziwnego!” To chyba jest klucz do zrozumienia tej zagadki. Siergiejowi udało się odkryć coś nowego w systemie słonecznym. Jest to rzecz dziwna sama w sobie, ponieważ system słoneczny został jakoby zbadany wzdłuż i wszerz. I oto odnaleziony przez niego „obiekt” dziwnie się zachowuje. Siergiej nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Na to właśnie wskazują słowa: „pomyślimy razem”.
Tak! Teraz dalej…
„Wspomnimy dawne lata”. O co może chodzić? Przecież nie o sport. Obaj w młodości lubili razem rozwiązywać zagmatwane zadania matematyczne. Zgadza się! Na czymże mogą polegać „dziwności" astronomicznego układu? Tylko na ruchu ciała i jego orbicie. I, w końcu, „interesujący problem”! Jasne! Siergiej potrzebuje pomocy matematyka, żeby określić, po jakiej orbicie porusza się „obiekt”.
Muratow uśmiechnął się. Musiał myśleć przez całe pięć minut, gdy wszystko było właściwie jasne i nie było żadnej zagadki.
Był zajęty i nie zamierzał rzucać pracy. Może dałoby się pomóc przyjacielowi nie ruszając się z miejsca? Czy naprawdę musi się tam zjawić osobiście?
Muratow podszedł do aparatu, ale nie udało mu się porozmawiać z Siergiejem. Ktoś z pracowników obserwatorium oświadczył, że „Sinicyn od dwóch dni nie wychodzi ze swego gabinetu. Zabarykadował się i nie odpowiada na żadne wezwania”. „Jak to, nie je, nie śpi?” — zapytał Muratow. „Na to wygląda” — brzmiała odpowiedź.
Siergiej był właśnie taki. Jeżeli coś go bardzo zafrapowało, potrafił pracować dniem i nocą bez chwili odpoczynku. Widocznie problem, który rozwiązywał, był bardzo interesujący.
Nie zostawia się trzykrotnie powtórzonej prośby przyjaciela bez odpowiedzi. Nie zastanawiając się dłużej Muratow wyleciał tego samego dnia.
Gdyby mógł przewidzieć, co kryje się za tym listem! Czy pojechałby wtedy do Siergieja?…
Rzucając poprzednią pracę Muratow, jak zawsze, chciał natychmiast zabrać się za nową. Wydawało mu się, że trzy godziny, które zajmie mu podróż, to bardzo długi okres czasu.
Transatlantycki odrzutowiec przelatywał właśnie nad obserwatorium. Lotnisko znajdowało się ponad tysiąc kilometrów dalej na zachód. A to znaczyło, że trzeba będzie jechać z powrotem jakimś lądowym środkiem lokomocji i stracić jeszcze dwie godziny…
Muratow oświadczył, że chce wyskoczyć na spadochronie. Radiotelegrafista wywołał obserwatorium. Odpowiedziano stamtąd, że na miejsce lądowania wyślą rakietoplan.
— Czy już pan kiedyś skakał? — zapytał jeden z członków załogi, pomagając Muratowowi zapiąć pasy spadochronu.
— Tylko raz, jeszcze w szkole. A czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
— Po prostu lecimy na wysokości siedmiu kilometrów. Musi pan skakać z opóźnionym otwarciem spadochronu.
— A co, czy to bardzo skomplikowane'?
— Nie, nic szczególnego. Spadochron działa automatycznie, otworzy się sam w odpowiednim momencie. Ponieważ nie jest pan jednak przyzwyczajony, opadanie bez spadochronu może być nieprzyjemne.
— Proszę się nie martwić. Mam mocne nerwy.
Rakietoplan zjawił się w dwie minuty po pomyślnym wylądowaniu Muratowa.
W pięć minut później Muratow wchodził już do jednego z budynków naukowego miasteczka, w którym, jak mu powiedziano, znajdował się gabinet Sinicyna.
Na pukanie nikt nie odpowiedział.
Muratow zastukał mocniej.
— Jestem zajęty, proszę mi nie przeszkadzać — usłyszał wściekły głos Siergieja.
— W takim razie — śmiejąc się odpowiedział Muratow — odlatuję z powrotem. Otwórz, wariacie! To ja, Wiktor.
Rozległy się szybkie kroki i drzwi otworzyły się.
Muratow zaskoczony widokiem, jaki mu się przedstawił, wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Sinicyn stał przed nim tylko w slipach i pantoflach na bosych nogach. Twarz miał umorusaną smarem i jakąś ciemną farbą. Kosmyki zmierzwionych włosów sterczały na wszystkie strony.
W gabinecie panował zaduch.
— Co tu się dzieje? W wolnych chwilach zajmujesz się remontem? Czemu tu tak gorąco?
— Po pierwsze, dzień dobry! — spokojnie powiedział Sinicyn. — Dziękuję, że przyjechałeś. Jesteś mi bardziej potrzebny teraz, niż wtedy kiedy pisałem list. Wprost niezbędny. A upał… popatrz — wskazał na niewielką podręczną elektronową maszynę liczącą, która stała przy biurku. — Ten portable nie jest obliczony na trzydzieści godzin nieprzerwanej pracy.