Przeniósł spojrzenie na mapę, prawą dłoń znów zacisnął w pięść, ale w jego głosie nie było już gniewu:
— Czy Shaido często udają się za mury miasta?
Postawiła pucharek z winem na stole i wyprostowała się. Spojrzenie w żółte oczy wymagało nieco wysiłku, ale jakoś się udało.
— Myślę, że już czas, abyś nauczył się okazywać stosowny szacunek. Jestem Aes Sedai, a nie twoją służką.
— Czy Shaido często udają się za mury miasta? — powtórzył tym samym, całkowicie opanowanym tonem. Miała ochotę zgrzytać zębami.
— Nie — warknęła. — Złupili wszystko, co się nadawało do złupienia oraz nieco z tego, co się nie nadawało. — Pożałowała swoich słów, gdy tylko je wypowiedziała. Wydawały się nie nieść żadnego ryzyka, póki sobie nie przypomniała mężczyzn wyskakujących z dziur w powietrzu. — Nie chcę przez to powiedzieć, że nigdy tam nie bywają. Nieustannie przebywa tam od dwudziestu do trzydziestu, czasami więcej, w grupach po dwu, trzech. — Czy był na tyle rozgarnięty, żeby zrozumieć, co to znaczy? Lepiej się upewnić. — Nie poradzisz sobie ze wszystkimi. Kilku ci ucieknie, żeby zaalarmować obóz.
Aybara tylko pokiwał głową.
— Kiedy zobaczysz Faile, powiedz jej, że w dniu, gdy zobaczy mgłę na wzgórzach i usłyszy wilki wyjące do słońca, ona i pozostali muszą przedostać się do twierdzy lady Cairen na północnym krańcu miasta i tam się ukryć. Powiedz jej, że ją kocham. Powiedz, że idę po nią.
Wilki? Czy ten człowiek był niespełna rozumu? Skąd może mieć pewność, że wilki... Nagle poczuła na sobie spojrzenie wilczych oczu i już nie była taka pewna, czy chce wiedzieć.
— Powiem jej — skłamała. A może chciał wykorzystać tylko mężczyzn w czarnych kaftanach dla odbicia żony? Ale w takim wypadku po co w ogóle czekać? Te żółte oczy skrywały tajemnice, które chętnie by poznała. Z kim chciał zorganizować spotkanie? Z pewnością nie mogło chodzić o Sevannę. Miała ochotę dziękować Światłości, choć już dawno porzuciła tego rodzaju głupoty. Kto był gotów pojawić się u niego w każdej chwili? Wspomniano jednego człowieka, ale mógł to być król na czele armii. Albo al’Thor we własnej osobie? W tym wypadku modlitwa byłaby jak najbardziej stosowna, jego miała nadzieję już nigdy w życiu nie spotkać.
Jej obietnica jakby coś wyzwoliła w młodzieńcu. Powoli wypuścił powietrze z płuc, a napięcie, którego wcześniej nie dostrzegła, zniknęło z twarzy.
— Kłopot z zagadką kowala — powiedział cicho, stukając palcem w granice Malden — polega zawsze na tym, by włożyć na miejsce kluczowy element. Cóż, stało się. Albo już wkrótce.
— Zostaniesz na kolacji? — zapytała Berelain. — Godzina jest odpowiednia.
Niebo w otwartym wejściu powoli ciemniało. Chuda służąca w ciemnych wełnach, z białymi włosami upiętymi w kok, weszła i zaczęła zapalać lampy.
— Obiecasz, że dasz mi przynajmniej tydzień? — domagała się Galina, ale Aybara tylko pokręcił głową. — W takim razie liczy się każda godzina. — Nie zamierzała zostać nawet chwili dłużej niż to konieczne, niemniej trzeba jeszcze było wydusić z siebie ostatnie słowa. — Czy jeden z twoich... ludzi... mógłby mnie zabrać tak blisko obozu, jak się tylko da?
— Zajmij się tym, Neald — rozkazał Aybara. — I postaraj się być przynajmniej grzeczny. — Powiedział coś takiego!
Wzięła głęboki oddech i naciągnęła kaptur na głowę.
— Chcę, żebyś mnie tu uderzył. — Dotknęła policzka. — Na tyle mocno, żeby został ślad.
W końcu udało jej się powiedzieć coś, co poruszyło tego człowieka. Żółte oczy rozszerzyły się, on zaś zatknął kciuki za pas, jakby chroniąc dłonie.
— Nie zrobię tego — powiedział tonem szaleńca. Ghealdanin zamarł z rozdziawionymi ustami, a służąca zagapiła się na nią, płonąca drzazga zawisła niebezpiecznie blisko spódnic.
— Domagam się — oznajmiła twardo Galina. Dla przekonania Theravy potrzebne jej będzie wszystko, co uprawdopodobni opowieść. — Zrób to!
— Nie sadzę, by był w stanie — powiedziała Berelain, zbierając suknię i przysuwając się bliżej. — On ma bardzo zdecydowane, trochę może zaściankowe poglądy. Może ja jeśli pozwolisz?
Galina niecierpliwie skinęła głową. Nie miała nic przeciwko, prócz tego, że kobieta prawdopodobnie nie pozostawi dostatecznie przekonujących śladów... I nagle pociemniało jej w oczach, a gdy już doszła do siebie, wciąż chwiała się lekko. Uniosła dłoń do policzka i zamrugała.
— Za mocno? — z niepokojem zapytała Berelain.
— Nie — wymamrotała Galina, starając się nie dać niczego po sobie poznać. Gdyby mogła przenosić, urwałaby tej kobiecie głowę! Oczywiście, gdyby mogła przenosić, nic takiego nie wydarzyłoby się. — Dobrze, teraz w drugi policzek, I niech ktoś przyprowadzi mi konia.
Odjechała w towarzystwie Murandianina w kierunku lasu. Po jakimś czasie dotarli do miejsca, gdzie wielkie drzewa leżały po części powalone, a po części dziwnie pochylone. Przez cały czas wmawiała sobie, że skorzystanie z dziury w powietrzu będzie poważną trudnością, ale kiedy tamten stworzył pionową srebrno-niebieską szczelinę, za którą potem ukazało się strome zbocze, nie myślała już o saidinie. Poganiając Chyżą w prześwit, myślała tylko o Theravie.
Niemal zawyła, kiedy zrozumiała, że znalazła się po przeciwnej stronie zbocza niż obóz. Zaczął się szaleńczy wyścig z zachodzącym słońcem. Przegrała.
Na swoje nieszczęście miała rację. Therava nie chciała słuchać żadnych wymówek. A w szczególną złość wprawiły ją siniaki. Sama nigdy nie zostawiała śladów na twarzy Galiny. A potem nastąpiły chwile, które niczym nie ustępowały jej koszmarom. I trwały znacznie dłużej. W chwilach, gdy krzyczała najgłośniej, prawie zapominała o pragnieniu zdobycia różdżki. Ale poza tym nic innego jej nie zostało. Zdobyć różdżkę, zabić Faile oraz jej przyjaciół i będzie wolna.
Egwene powoli odzyskiwała świadomość, a ponieważ wciąż jeszcze była mocno oszołomiona, ledwie zdołała zapanować nad sobą i nie otwierać oczu. Udawanie, że wciąż jest nieprzytomna, okazało się aż nazbyt łatwe. Jej głowa opierała się na ramieniu jakiejś kobiety, nie potrafiłaby jej unieść, nawet gdyby spróbowała. Ramię należało do Aes Sedai, była w stanie wyczuć jej zdolność przenoszenia. Wydawało jej się, że głowę ma wypchaną watą, myśli krążyły wolno i chwiejnie, ciało pozostawało odrętwiałe. Po chwili dotarło do niej, że suknię do konnej jazdy i płaszcz ma suche, choć pamiętała dobrze, że w rzece przemokła ze szczętem. Cóż, dzięki Mocy bez trudu dawało się to osiągnąć. Nie łudziła się szczególnie, że to dla jej wygody osuszono jej ubrania. Siedziała wciśnięta między dwie siostry, podtrzymywana przez nie, od kwiatowych perfum jednej z nich kręciło w nosie. Wnosząc z rytmicznego kołysania i stuku końskich kopyt na kamieniach bruku, musiała znajdować się w jakimś powozie. Ostrożnie chyliła powieki.