W tym momencie Valda zrozumiał, że hełm wciąż tkwi w jego wyciągniętej dłoni i wpatrzył się spod zmarszczonych brwi w jednego ze stojących obok Synów, szczupłego Saldaeanina imieniem Kashgar. Tamten wreszcie ugiął się pod ciężarem tego znaczącego spojrzenia, podszedł i uwolnił go od hełmu. Kashgar był tylko podporucznikiem, o twarzy omalże chłopięcej, choć naznaczonej wielkim zakrzywionym nosem i grubymi wąsiskami, przypominającymi odwrócone do góry nogami rogi, a mimo to kwapił się do tego. Trudno się więc dziwić, że głos Valdy nabierał coraz mroczniejszych i bardziej kwaśnych tonów, w miarę jak mówił, a równocześnie odpinał pas, by go również wręczyć Kashgarowi:
— Ostrożnie, Kashgar. To klinga ze znakiem czapli. — Rozpiął jedwabny płaszcz i pozwolił mu opaść na kamienie bruku, po nim spadł kaftan, on zaś zabrał się za sprzączki zbroi. Najwyraźniej nie miał ochoty przekonać się, czy inni równie chętnie pospieszą z pomocą. Jego twarz pozostawała niewzruszona, tylko z gorejących oczu wyzierała obietnica Pomsty... nie tylko na Galadzie. — Jak rozumiem, twoja siostra chce zostać Aes Sedai, Galad. Wydaje mi się, że dokładnie wiem, skąd ten pomysł się wziął. Jakiś czas temu może nawet zasmuciłaby mnie twa śmierć, ale już nie dziś. Może nawet poślę twoją głowę do Białej Wieży, by wiedźmy na własne oczy zobaczyły owoce swych knowań.
Dain wziął od Galada płaszcz i pas od miecza, a potem stanął z boku, ze zmartwioną twarzą, przestępując z nogi na nogę, niepewny, czy dobrze robi. Cóż, moment, w którym mógł jeszcze coś zrobić, minął, a teraz było już za późno, żeby zmienić zdanie. Byar położył dłoń na ramieniu Galada i pochylił się ku niemu.
— Lubi pchnięcia na ramiona i nogi — powiedział przyciszonym głosem, oglądając się przez ramię na Valdę. Charakter tych spojrzeń zdradzał jakieś nie załatwione sprawy między nimi. Choć oczywiście niewiele odbiegał od zwyczajowo ponurego wyrazu oblicza. — Najchętniej dąży do wykrwawienia przeciwnika i dopiero wtedy, gdy ten nie może już dać kroku lub unieść miecza, zadaje śmiertelny cios. Jest szybszy niż żmija, ale uderzać będzie częściej na twoją lewą stronę i oczekiwać będzie tego po tobie.
Galad pokiwał głową. Wielu praworęcznych tak postępowało, jednak u mistrza miecza wydawało się to dziwną słabością. Gareth Bryne i Henre Haslin kazali mu podczas ćwiczeń wciąż zmieniać układ dłoni na rękojeści, chcąc oduczyć tego rodzaju nawyków. Dziwnym mu się też zdawało, że Valda będzie chciał przeciągać walkę. Jego nauczono, by kończyć rzecz tak szybko i czysto, jak się tylko da.
— Wielkie dzięki — powiedział, a zapadnięte oblicze tamtego wykrzywił kwaśny grymas. Byar nie bardzo dawał się lubić, sam ze swej strony nie lubił nikogo, prócz chyba tylko młodego Bornhalda. Z całej trójki, która przyjechała, jego obecność była pewnie największym zaskoczeniem, niemniej był tutaj i tylko to się liczyło.
Tymczasem pośrodku dziedzińca, Valda, już tylko w haftowanym złotem białym kaftanie, z rękoma wspartymi na biodrach, zwracał się do otaczających go ciasno ludzi:
— Wszyscy się cofnąć — grzmiał głośny rozkaz. Kopyta końskie zastukały na bruku, kiedy Synowie i stajenni posłuchali jak jeden mąż. Asunawa i jego Śledczy nie mieli innego wyjścia, jak też schwycić swe wierzchowce za uzdy, na obliczu Wielkiego Inkwizytora trwał skrzepły grymas lodowatej furii. — Zróbcie miejsce na środku. Tam się spotkam z młodym Damodredem...
— Proszę o wybaczenie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze — powiedział Trom, kłaniając się lekko — ale skoro uczestniczysz w Sądzie, nie możesz być Arbitrem. Nie licząc Wielkiego Inkwizytora, który jest po tobie najwyższy rangą ze zgromadzonych, a któremu wszakże prawo zakazuje pełnienia tej funkcji, pozostaję tylko ja, dlatego jeśli pozwolisz...
Valda spojrzał na niego wściekle, a potem usunął się na bok i stanął obok Kashgara, zaplatając ramiona na piersiach. Z całej jego postawy aż tchnęło ostentacyjnym wyczekiwaniem, niecierpliwie wystukiwał nogą rytm.
Galad westchnął. Jeśli, na co wszystko wskazywało, ten dzień skończy się dlań źle, przyjaciel zyska sobie wroga w osobie najpotężniejszego z Synów Światłości. Z pewnością Trom i tak niewielkie miał szanse na uniknięcie takiego losu, bo po tym, co się stało, był on już właściwie przypieczętowany.
— Nie spuszczaj ich z oka — zwrócił się do Bornhalda, ruchem głowy wskazując konnych Śledczych, skupionych przy bramie. Podwładni Asunawy wciąż otaczali go niczym straż przyboczna, żaden nie zdejmował dłoni z rękojeści miecza.
— Dlaczego? Nawet Asunawa nie może zatrzymać tego, co się zaczęło. Złamałby prawo.
Ze sporym trudem stłumił kolejne westchnienie. Młody Dain służył znacznie dłużej od niego, jego ojciec zaś oddał Synom Światłości całe swoje życie, a mimo to wydawał się wiedzieć o wszystkim znacznie mniej, niż Galad zdołał się na własną rękę wyuczyć. Dla Śledczych prawem było to, co oni sami za prawo uznawali.
— Po prostu ich obserwuj.
Trom stanął pośrodku dziedzińca, uniósł w górę obnażoną prawą dłoń z mieczem, którego klinga skierowana była poziomo i w przeciwieństwie do Valdy wypowiedział słowa co do joty zgodne z ceremoniałem:
— W imię Światłości zebraliśmy się tutaj, by być świadkami Sądu Światłości, który jest świętym prawem każdego Syna Światłości. Światłość rozjaśnia prawdę, a teraz rozjaśni sprawiedliwość. Niech nie odzywa się słowem nikt, komu nie przysługuje prawny przywilej, a każdy, kto zechce przeszkodzić, na miejscu zostanie zasieczon. Albowiem tu i teraz Światłość objawi sprawiedliwość, której poszukuje mąż, co przysięgał Światłości, i mocą swego ramienia oraz z woli Światłości sprawiedliwość znajdzie. Niech obaj rywale podejdą nieuzbrojeni do miejsca, gdzie stoję — ciągnął dalej, opuszczając miecz do boku — i przemówią na osobności słowami tylko do swoich uszu adresowanymi. Może Światłość zlituje się nad nimi i pozwoli im znaleźć słowa, które pozwolą uniknąć rozlewu krwi, ponieważ, jeśli tak się nie stanie, jeden z Synów umrzeć będzie musiał dzisiejszego dnia, a jego imię wymazane zostanie z naszych zwojów, a pamięć jego obłożona będzie anatemą. Zaklinam się na Światłość, tak też i będzie.
Powiedziawszy to, Trom odszedł, kierując się na skraj dziedzińca, Valda zaś natychmiast ruszył w kierunku opuszczonego przezeń miejsca, przybierając po drodze formę zwaną Kot Przemierzający Dziedziniec, co należało uznać za objaw skrajnej arogancji. Jakby niepomny na wypowiedziane słowa, dawał do zrozumienia, że nic nie powstrzyma rozlewu krwi. Że w jego oczach walka już się rozpoczęła. Galad spokojnie poszedł mu na spotkanie. Był nieomal o głowę wyższy od Valdy, tamten jednak trzymał się tak, jakby było odwrotnie i nadto całkowicie był pewny zwycięstwa.
Tym razem w jego uśmiechu nie było nic prócz pogardy.
— Zabrakło ci słów, co, chłopcze? Nic dziwnego, mając na względzie, że za niecałą minutę mistrz miecza odetnie ci głowę. Zanim cię jednak zabiję, chciałbym, abyś jedną rzecz zrozumiał. Dziewka miewała się dobrze, kiedym ostatni raz ją widział, a jeśli twierdzisz, że nie żyje, to jest mi jej naprawdę żal. — Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, zdradzając równocześnie i rozbawienie, i pogardę. — Nigdy nie ujeżdżałem równie dobrej kobyły i miałem nadzieję jeszcze kiedyś tego zaznać.
Galad poczuł, jak w jego wnętrzu wzbiera czerwony żar furii, jakoś udało mu się jednak odwrócić plecami do Valdy i odejść, równocześnie karmiąc swym gniewem imaginacyjny płomień, zgodnie z tym, co wpajali mu obaj nauczyciele. Mężczyzna, który walczył w gniewie, umierał w gniewie. Zanim dotarł do miejsca, gdzie stał młody Bornhald, osiągnął stan, który Gareth i Henre zwali jednością. Zawieszony w pustce, wyciągnął podany przez Bornhalda miecz z pochwy i w jednej chwili lekko zakrzywiona klinga stała się częścią jego ciała.