Aż się szarpnęła, zamierając z rozdziawionymi ustami. A ta myśl skąd się wzięła? Nieważne, co twierdziła Egwene, nie kochała cholernego Garetha Bryne’a! Ani trochę! Miała zbyt dużo do zrobienia, żeby tracić czas na takie głupoty.
„I dlatego właśnie przestałaś nosić haftowane suknie, jak mniemam — wyszeptał cichy głos w głębi jej głowy. — Wszystkie te śliczne rzeczy, wepchnięte na dno kufra, ponieważ się boisz”. Bać się? Żeby sczezła, jeśli miała się bać jego lub jakiegokolwiek innego mężczyzny.
Uważnie przeniosła Ziemię, Ogień i odrobinę Powietrza, a potem położyła splot na butach. Natychmiast zeszła z nich cała pasta, jak też spora część barwnika i razem uformowały zgrabną, lśniącą kulę w powietrzu; z kolei skóra butów wyraźnie poszarzała. Przez moment rozważała myśl, by umieścić kulę wśród jego koców. Miałby dopiero niespodziankę, kiedy wreszcie przyjdzie się położyć!
Z westchnieniem odsunęła klapę namiotu i zabrała paskudną kulę na zewnątrz, gdzie miała ostatecznie rozprysnąć się na ziemi. Gareth potrafił reagować w sposób szybki i całkowicie wyzbyty szacunku, gdy zdarzało jej się nie zapanować nad swym temperamentem, przekonała się o tym zaraz na początku, gdy uderzyła go w głowę czyszczonymi właśnie butami. I gdy do tego stopnia ją zdenerwował, że nasypała mu soli do herbaty. Sporo soli, ale przecież to nie była jej wina, że w pośpiechu jednym łykiem wychylił całą filiżankę. Och, zazwyczaj mu nie przeszkadzało, kiedy krzyczała a czasem sam na nią krzyczał — a czasem tylko się uśmiechał, co zupełnie ją wyprowadzało z równowagi! — jednak istniały granice. Oczywiście, mogłaby go powstrzymać prostym strumieniem Powietrza, ale też miała swój honor, nie inaczej niż on, żeby sczezł! Tak czy inaczej, musiała żyć blisko niego. Tak powiedziała Min, a ta dziewczyna nigdy się nie myliła. I to był jedyny powód, dla którego jeszcze nie wepchnęła Garethowi Bryne’owi garści złota w gardło i nie powiedziała mu, że jest spłacony i żeby sczezł. Jedyny powód! Oprócz honoru, rzecz jasna.
Ziewnęła, wypuściła splot i czarna kałuża rozpłynęła się blaskiem w świetle księżyca. Jeśli wdepnie w nią, zanim wyschnie, jeśli wścieknie się na bałagan w środku, wszystko to jego wina, nie jej. Przynajmniej odór siarki trochę osłabł. Z oczu już przestały płynąć łzy, ale co z tego, kiedy dzięki temu jeszcze wyraźniej widziała rozciągający się przed nią obraz spustoszenia.
W rozległym, spowitym teraz nocą obozie nigdy nie panował wielki porządek. Ulice zamarzniętych kolein były proste, prawda, i szerokie na tyle, by żołnierze swobodnie nimi maszerowali, ale cała reszta zawsze wyglądała jak przypadkowa zbieranina namiotów, nieporządnych szałasów oraz kamiennych osłon wokół ognisk do gotowania strawy. Teraz wyglądał, jakby został zaatakowany. Wszędzie wokół widać było zwalone namioty, niektóre padając, częściowo przygniatały inne, a teraz stały pochylone; dziesiątki wozów i wózków leżały na burtach lub kołami do góry. Zewsząd podnosiły się głosy domagające się pomocy dla rannych, których najwyraźniej było wielu. Ulicą przed namiotem Garetha szli żołnierze, wsparci na ramionach innych, gdzieniegdzie uwijały się grupki ludzi z kocami w charakterze noszy. W oddali widziała otulone w koce kształty leżące na ziemi, klęczały przy nich skulone i lamentujące kobiety.
Dla umarłych nie mogła nic zrobić, ale żywym przydadzą się jej umiejętności Uzdrawiania. Nigdy nie specjalizowała się w tym Talencie, nawet nie miała w tym kierunku zbyt wielkich zdolności, ale te, które posiadała, odzyskała w pełni, gdy Nynaeve ją Uzdrowiła. Poza tym w obozie raczej nie było innej siostry. Większość z nich unikała żołnierzy. Lepiej więc skromny Talent niż żaden. Niestety, miała do przekazania wieści najwyższej wagi. Powinny jak najszybciej dotrzeć do właściwych uszu. Dlatego też postanowiła zamknąć uszy na jęki i lamenty, nie widzieć połamanych rąk i szmat owijających zakrwawione głowy. Pospieszyła do koni stojących na skraju obozu, gdzie dziwnie słodki zapach końskiego łajna dominował nad odorem siarki. Jakiś wychudzony, nieogolony człowiek spróbował przemknąć obok niej, ale schwyciła go za rękaw kaftana.
— Osiodłaj mi najspokojniejszego konia, jakiego tu masz — rozkazała. — I to już. — Bela oczywiście byłaby najlepsza, ale nie miała pojęcia, gdzie można ją znaleźć wśród tych wszystkich zwierząt, i najmniejszego zamiaru czekać, aż ktoś ją. znajdzie.
— Wybierasz się na przejażdżkę? — zapytał z niedowierzaniem, wyrywając rękaw. — Skoro masz konia, to sobie go sama osiodłaj, jeśli jesteś taka głupia. Ja mam przed sobą resztę zimnej nocy na opiekowanie się tymi, które się poraniły i będę miał szczęście, jeśli tylko parę mi padnie.
Siuan zazgrzytała zębami. Ten imbecyl wziął ją za jedną ze szwaczek. Albo jedną z żon! Z jakiegoś powodu ta druga możliwość wydała się jej znacznie bardziej upokarzająca. Zwiniętą w pięść dłoń podstawiła mu pod nos ruchem tak gwałtownym, że aż cofnął się z przekleństwem na ustach, ale dostatecznie blisko, by pierścień z Wielkim Wężem był jedyną rzeczą, jaką zobaczył. Zezując, spojrzał na złoto.
— Najłagodniejszego konia, jakiego znajdziesz — powtórzyła głosem pozbawionym wyrazu. — Ale szybko.
Widok pierścienia podziałał. Przełknął ślinę, podrapał się po głowie, spojrzał na uwiązane konie, które przestępowały z nogi na nogę i drżały niepowstrzymanie.
— Łagodny — wymamrotał. — Zobaczę, co da się zrobić, Aes Sedai. Łagodny wierzchowiec. — Potarł kłykciami czoło, a potem pospieszył wzdłuż szeregu zwierząt, wciąż mamrocząc pod nosem.
Siuan nerwowo czekała na niego, mruczała coś pod nosem i przechadzała się, trzy kroki w jedną stronę, trzy w drugą. Pod podeszwami jej mocnych butów śnieg topniał, a potem znowu marzł. Z tego co widziała, całe godziny może zabrać znalezienie wierzchowca, który nie zrzuci jej, sprowokowany najdrobniejszym ruchem jakiegoś piechura. Narzuciła płaszcz na ramiona, niecierpliwym ruchem zapięła małą, srebrną broszkę, o mały włos nie kłując się w palec. Bała się, tak? Ona jeszcze pokaże temu przeklętemu, przeklętemu Garethowi! W tę i we w tę. Może powinna pójść pieszo. Nie będzie to miły spacer, ale lepsze to niż spaść z konia i przy okazji połamać sobie wszystkie kości. Dosiadając konia — Bela była tu jedynym wyjątkiem — zawsze wyobrażała sobie swoje połamane kości. W tym momencie tamten wrócił, prowadząc osiodłaną karą klacz; siodło miało wysokie łęki.
— Jest łagodna? — zapytała sceptycznie Siuan. Zwierzę przestępowało z nogi na nogę, jakby gotowe tańczyć, poza tym jego sierść była gładka i lśniąca. To rzekomo miało oznaczać, że koń jest szybki.
— Nocna Lilia jest łagodna jak mleko z wodą, Aes Sedai. Należy do mojej żony, a Nemaris ceni sobie delikatność. Poza tym nie lubi, kiedy koń jest zbyt energiczny.
— Skoro tak mówisz... — odparła, ale po chwili prychnęła. Doświadczenie podpowiadało jej, że konie rzadko bywały pokorne. Ale nic w tej sprawie nie da się już zrobić. Wzięła wodze do ręki, niezgrabnie wspięła się na siodło, potem okazało się, że siadając, przygniotła płaszcz, który teraz ją dusił. Klacz wciąż tańczyła pod nią, niezależnie jak bardzo ściągała wodze. Koszmarne przewidywania stawały się rzeczywistością. Już próbowała połamać jej wszystkie kości. Marzyła wyłącznie o łodzi, łodzi z dwoma wiosłami, która płynie, dokąd się zechce, i która zatrzymuje się tam, gdzie się chce — chyba że ktoś jest całkowitym ignorantem w kwestii przypływów, prądów czy wiatrów. Natomiast konie miały mózgi, jakkolwiek małe, a to oznaczało, że mogły zignorować wędzidło i wodze, jak też zamiary jeźdźca. Należało to wziąć pod uwagę, kiedy się dosiadało przeklętego konia.