Rozważnie odmierzając ruchy, założyła swoją najlepszą suknię do konnej jazdy, ze znakomicie skrojonego szarego jedwabiu, obcisłe buty do kolan, a potem zaczęła czesać włosy o barwie starego złota szczotką o rękojeści z kości słoniowej. Odziedziczyła ją po matce. Lustro zniekształcało jej odbicie. Z jakiegoś powodu dzisiaj fakt ten napełniał ją szczególną irytacją.
Rozległo się skrobanie w klapę namiotu, a potem męski głos z murandiańskim akcentem zawołał wesoło:
— Jeśli masz ochotę, śniadanie gotowe, Aes Sedai. — Opuściła dłoń trzymającą szczotkę i sięgnęła do źródła.
Nie posiadała osobistej służącej, toteż często wydawało jej się, że za każdym razem ktoś inny przynosi posiłek, ale zapamiętała nieustannie uśmiechniętą twarz krępego, siwiejącego mężczyzny, który teraz, na jej zaproszenie, wszedł do namiotu, niosąc tacę przykrytą białym płótnem.
— Proszę, postaw to na stole, Ehvin — powiedziała, wypuszczając saidara. Ehvin zrewanżował jej się jeszcze szerszym niż zazwyczaj uśmiechem; ukłonił się raz, gdy stawiał tace na stole, drugi raz, wychodząc. Siostry nazbyt często zapominały o drobnych wyrazach uprzejmości wobec stojących niżej. A to właśnie dzięki drobnym uprzejmościom maszyneria codziennego życia funkcjonowała gładko.
Spojrzała bez entuzjazmu na tacę i powróciła do szczotkowania włosów. Wykonywany dwa razy dziennie rytuał uspokajał ją. Niestety tego ranka miarowy ruch szczotki zatracił swe cudowne właściwości, musiała się zmusić do przysłowiowych „stu pociągnięć”. Kiedy wreszcie skończyła, odłożyła szczotkę na umywalnię obok stanowiących komplet grzebienia i lusterka. Ongiś potrafiłaby góry uczyć cierpliwości, ale po Salidarze jej samej przychodziła ona z coraz większą trudnością. Po Murandy prawie zapomniała, co kryje się pod tym słowem. Zaczęła ją świadomie ćwiczyć, jak wcześniej świadomie pielęgnowała w sobie pragnienie udania się do Białej Wieży, wbrew życzeniom matki, a w samej Wieży dyscyplinę towarzyszącą nauce. Wieża nauczyła ją, że można wiele osiągnąć dzięki panowaniu nad sobą. Teraz była dumna z tej umiejętności.
Umiejętność panowania nad sobą nic nie mogła zmienić w fakcie, że spokojne rozkoszowanie się śniadaniem okazało się równie trudne jak wcześniejszy rytuał czesania włosów. Śliwki były ususzone na wiór, w owsiance rozgotowały się na papkę, chleb pokrywały ciemne plamki. Prawdopodobnie nie udało jej się wszystkich usunąć. Próbowała sobie wmawiać, że to, co trzaska między zębami, to są ziarna jęczmienia lub żyta. Nie pierwszy raz zdarzało jej się jeść chleb zawierający wołki zbożowe, ale i tak nie było się z czego cieszyć. Herbata również miała dziwny posmak, jakby też zaczynała się psuć.
Kiedy wreszcie przykryła lnianą serwetką rzeźbioną, drewnianą tacę, prawie odetchnęła z ulgą. Na jak długo jeszcze starczy w obozie jadalnych zapasów? Czy w Tar Valon panuje identyczna sytuacja? Bez wątpienia. Dotyk Czarnego spoczął na świecie — myśl o tym była równie ponura, co pejzaż gołoborzy. Ale czas zwycięstwa jeszcze nadejdzie. Nie dopuszczała do siebie innej możliwości. Młody al’Thor nie uniknie odpowiedzialności za ogrom różnych rzeczy, jakie uczynił, ale zwycięstwo musi odnieść! Jakoś. Poczynania Smoka Odrodzonego znajdowały się poza obszarem jej wpływów. Pozostawało przyglądać się z daleka rozwojowi wydarzeń. Nigdy nie lubiła biernej obserwacji.
Wszystkie te gorzkie rozmyślania były zupełnie na nic. Czas ruszać. Wstała tak gwałtownie, że przewróciła krzesło i tak je zostawiła, leżące na płótnie podłogi namiotu.
Wystawiła głowę przez wyjście i zobaczyła siedzącego na stołku Tervaila, ciemny płaszcz odrzucił na plecy, sam wspierał się na pochwie z mieczem, opartej o ziemię między butami. Słońce wychynęło właśnie zza horyzontu, widać było już dwie trzecie złotej kuli, ale ciemne chmury gromadzące się nad Górą Smoka zwiastowały rychłe opady śniegu. A może deszczu. Po chłodzie minionej nocy promienie słońca wydawały się prawie ciepłe. Tak czy inaczej, przy odrobienie szczęścia wkrótce już czeka ją przytulne wnętrze.
Tervail przywitał ją nieznacznym skinieniem głowy, równocześnie nie przerywając na moment tego, co z boku mogło wyglądać na bezmyślne przyglądanie się ludziom w zasięgu wzroku. W tej chwili w pobliżu byli wyłącznie prości robotnicy: mężczyźni w zgrzebnych wełnach z koszami na plecach, równie obszarpani mężczyźni i kobiety na wozach o wysoko zawieszonych osiach, które turkotały po koleinach z drewnem, workami węgla i baryłkami wody. Ponieważ była z nim połączona więzią zobowiązań, wiedziała doskonale, że w jego obserwacji nie było bezmyślności. Jej Tervail był skoncentrowany niczym zmierzająca do celu strzała. Przyglądał się tylko mężczyznom, a jego spojrzenie omijało tych których znał. Skoro dwie siostry i Strażnik zginęli z rąk potrafiącego przenosić mężczyzny — tego rodzaju zbrodnia wciąż wydawała jej się niepodobieństwem — wszyscy bacznie przyglądali się obcym mężczyznom. Wszyscy, którzy wiedzieli, rzecz jasna. Nie rozpowszechniono szczególnie tych informacji.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, po czym, jak sądził, potrafi rozpoznać zabójcę — tamten przecież nie będzie miał ze sobą żadnego sztandaru — ale przecież nie mogła go rugać czy poniżać za to, że próbował wykonywać swoje obowiązki. Tervail był szczupły i zwarty jak bicz, miał wydatny nos, szeroką bliznę na szczęce zarobił w służbie u niej; kiedy go po raz pierwszy ujrzała, ledwie wyrósł z lat chłopięcych, a już był jednym z najlepszych szermierzy w jej rodzimym Tarabon i potem przez te wszystkie lata całkowicie spełniał pokładane w nim nadzieje. Co najmniej dwadzieścia razy uratował jej życie. Pomijając już zbójców i włóczęgów zbyt głupich, żeby rozpoznać Aes Sedai, ferowanie sądowych wyroków bywało niebezpieczne, kiedy ta czy inna strona postanawiała nie dopuścić do niekorzystnego dla siebie wyroku — Tervail często orientował się w tym niebezpieczeństwie szybciej niż ona sama.
— Osiodłaj Ziębę i przyprowadź swojego konia — poleciła. — Czeka nas mała przejażdżka.
Tervail spojrzał na nią spod oka, potem przypasał miecz do prawego biodra i ruszył szybko po drewnianym chodniku w stronę końskich szeregów. Nigdy nie zadawał niepotrzebnych pytań. Być może była znacznie bardziej zdenerwowana, niż się jej wydawało.
Wróciła do wnętrza namiotu, pieczołowicie zawinęła lusterko w jedwabną chustę, z tkanym wzorem czarno-białej taireńskiej mozaiki, a potem wraz ze szczotką i grzebieniem wsunęła do wewnętrznej kieszeni swego szarego płaszcza. Starannie złożony szał i mała szkatułka z misternie rzeźbionego, czarnego drzewa trafiły do drugiej kieszeni. W szkatułce było trochę klejnotów, dziedzictwo matki i babci ze strony matki. Rzadko nosiła inną biżuterię poza pierścieniem z Wielkim Wężem, w podróż zawsze zabierała jednak szkatułkę, szczotkę, grzebień i lusterko, na pamiątkę po kobietach, które kochała i szanowała za wszystko, czego ją nauczyły. Babka była znanym adwokatem w Tanchico, jej zawdzięczała pasję do jurydycznych subtelności, natomiast od matki wzięła przekonanie, że zawsze warto pracować nad sobą. Adwokaci rzadko zarabiali krocie, mimo to Collaris stać było na życie co najmniej wygodne, dlatego też mocno się sprzeciwiała, gdy jej córka Aeldrine została kupcem, choć ta w efekcie zgromadziła małą fortunę na handlu barwnikami. Zawsze należało dążyć do stania się lepszą, niż się jest i korzystać z okazji, gdy ta się nadarzała, i tak też postąpiła sama Beonin, gdy Elaida a’Roihan zdetronizowała Siuan Sanche. Niestety od czasu tej znamiennej decyzji sprawy nie posuwały się tak szybko, jakby sobie życzyła. Wydarzenia, jak zawsze, toczyły się własnym rytmem. Dlatego też mądra kobieta przygotowana była na cały wachlarz możliwości.