Выбрать главу

— Co powiedział? — zapytał Dain. — Widziałem, jak przez chwilę na twojej twarzy gościł mord.

Byar pociągnął Daina za rękaw.

— Nie rozpraszaj go — mruknął.

Galada już nie sposób było zdekoncentrować. Każde skrzypnięcie skóry uprzęży brzmiało w jego uszach jasno i wyraźnie, słyszał każdy, najdelikatniejszy nawet stuk kopyta o kamień. Muchy bzyczące w odległości dziesięciu stóp zdawały się krążyć tuż nad uchem. Omal dostrzegał poruszenia ich skrzydełek. Był jednością z muchami, z dziedzińcem, dwoma towarzyszami. Wszyscy stanowili część tej jedności, którą był. Nie było w niej miejsca na dekoncentrację.

Po drugiej stronie dziedzińca Valda czekał, aż Galad się odwróci i dopiero potem błyskawicznym ruchem obnażył własną broń — klinga zalśniła, wirując w lewej dłoni, potem przeskoczyła do prawej, gdzie zatoczyła kolejny błyszczący krąg i dopiero potem zastygła, uniesiona i nieruchoma jak głaz, w oburęcznym chwycie. Ruszył naprzód, znowu Kot Przemierzający Dziedziniec.

Galad uniósł klingę i poszedł mu naprzeciw, mimowolnie przybierając formę kroku, którą narzucił mu stan umysłu. Nosiła ona miano Pustki i tylko wyćwiczone oko potrafiło ją odróżnić od zwyczajnego kroku spacerowego. Tylko dla wyćwiczonego oka było jasne, że każdy najdrobniejszy ruch jest ekspresją idealnej równowagi. Valda jednak nie zdobył ostrza ze znakiem czapli w nieuczciwy sposób. Pięciu mistrzów miecza osądziło jego umiejętności i jednogłośnie zdecydowało o przyznaniu mu tytułu. Decyzja musiała być jednogłośna. W przeciwnym razie pozostawało tylko pokonać w uczciwym — jeden na jednego — pojedynku właściciela klingi. Kiedy się to stało, Valda był młodszy niż Galad w chwili obecnej. Ale to było bez znaczenia. Nie chodziło mu o śmierć Valdy. O nic mu nie chodziło. Wiedział tylko, że Valda umrze, nawet gdyby w tym celu trzeba było Objąć Miecz, świadomie zgodzić się na to, by zdobiona czaplą klinga wraziła się w jego ciało. Nie wykluczał, że do tego też może dojść.

Valda nie tracił czasu na podchody. Gdy tylko znalazł się w zasięgu, Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka pomknęło ku szyi Galada niczym błyskawica, jakby naprawdę w pierwszej minucie walki miała spaść jego głowa. Forma ta dopuszczała kilka możliwych zasłon, a wszystkie wytężone ćwiczenia jednakowo zmieniły w instynkt, niemniej w odległych zakątkach umysłu wciąż rozbrzmiewało ostrzeżenie Byara, jak też i samego Valdy. Podwójne ostrzeżenie. Bez namysłu zdecydował się na inną zasłonę: dał pół kroku w bok i do przodu dokładnie w chwili, gdy Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka przeszło w Pieszczotę Pantery. Oczy Valdy rozszerzyły się z zaskoczenia, gdy jego pchnięcie o dobre kilka cali minęło lewe udo Galada, a potem rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy Rozcinanie Jedwabiu pozostawiło krwawy ślad na jego prawym przedramieniu. Mimo to natychmiast wyprowadził gołębia Zrywającego się do Lotu, tak szybko, że Galad musiał się wycofać i zamiast pójść za ciosem, zasłonił się — ledwo, ledwo zresztą — Zimorodkiem Okrążającym Staw.

I tak tańczyli na zmianę formy, w tę i we w tę po dziedzińcu. Jaszczurka w Krzakach przeciwko Trzyzębej Błyskawicy. Liść na Wietrze napotkał Węgorza wśród Wodnych Lilii, a Dwa Skaczące Zające zmierzyły się z Kolibrem Całującym Miodową Różę. Raz jeden, raz drugi, gładko, jak podczas demonstracji form na treningu. Galad próbował ataku za atakiem, ale Valda naprawdę był szybki niczym żmija. Taniec Głuszca kosztował go płytkie nacięcie na lewym barku, a Nurkujący Czerwony Jastrząb kolejne, nieco głębsze, niżej na ramieniu. Rzeka Światła mogła go kosztować całe ramię, ale udało mu się głębokie cięcie zablokować rozpaczliwie szybko złożonym Deszczem na Silnym Wietrze. Atak, zasłona — klingi nie ustawały na moment, wypełniając powietrze szczękiem stali.

Nie potrafił powiedzieć, jak długo już walczą. Czas zniknął, została tylko chwila teraźniejsza. Zdawało mu się, że i on, i Valda poruszają się jakby pod wodą, że ruchy obu spowalnia opór powietrza. Na obliczu Valdy błyszczały krople potu, ale wciąż uśmiechał się z wyższością, jakby zupełnie nieporuszony cięciem na przedramieniu, jedyną raną, jaką dotąd odniósł. Galad czuł też pot spływający po swoim czole, kłujący w oczy. I krople krwi sączące się z ran. W końcu te draśnięcia osłabią go, odbiorą szybkość — być może już to się stało — ale dwie rany na lewym udzie były zdecydowanie bardziej poważne. Czuł chlupotanie krwi w bucie, zdawał sobie sprawę, że lekko utyka — z czasem stanie się to bardziej widoczne. Jeśli Valda ma zginąć, musi to nastąpić szybko.

Rozmyślnie wyraźnie wziął głęboki oddech, potem szeroko rozwartymi ustami drugi. Niech Valda sądzi, że się zadyszał. Jego klinga skoczyła naprzód w Nawlekaniu Igły, wymierzonemu w lewę ramię Valdy, ale nie tak szybkim, jak powinna. Tamten łatwo sparował Zrywającą się do Lotu Jaskółką i natychmiast przeszedł w Skaczącego Lwa. Kosztowało to Galada trzecie draśnięcie w udo — nie odważył się w obronie poruszać szybciej niż w ataku.

Znowu zaatakował Nawlekaniem Igły w bark Valdy i znowu, i jeszcze raz, przez cały czas oddychając ustami. Tylko szczęściu zawdzięczał, że nie odniósł kolejnych ran podczas tej wymiany. A może Światłość rzeczywiście czuwała nad jego walką.

Uśmiech Valdy powoli robił się coraz szerszy, najwyraźniej uwierzył, że Galad dotarł już do kresu sił, że wyczerpał szybkość i technikę. Kiedy więc Galad znowu zaczął Nawlekanie Igły, po raz piąty, już zdecydowanie zbyt wolno, znowu odpowiedział Zrywającą się do Lotu Jaskółką, ale wykonaną omalże mechanicznie. Zebrawszy w sobie wszystkie rezerwy szybkości, Galad zmienił formę ataku, a Żęcie Jęczmienia podcięło Valdę tuż pod żebrami.

Przez chwilę wydawało się, że tamten nie zdaje sobie sprawy, iż został trafiony. Dał krok naprzód, zaczął coś, co mogło być Kamieniami Sypiącymi się ze Zbocza. W jednej chwili wszakże oczy jego rozszerzyły się, zachwiał się, osunął na kolana, miecz wypadł mu z dłoni i szczęknął na bruku. Rękoma sięgnął do głębokiej rany, jakby chciał powstrzymać wnętrzności wysypujące się z brzucha, otworzył usta, wbił szklisty wzrok w oczy Galada. Cokolwiek zamierzał powiedzieć, tylko strużka krwi wydobyła się spomiędzy warg i potoczyła po brodzie. Padł na twarz i więcej się nie poruszył.

Galad automatycznie zakręcił klingą, żeby strzepnąć krew oblepiającą czubek ostrza, potem pochylił się, by otrzeć ją o biały kaftan Valdy. Ból dotąd lekceważony szarpnął jego ciałem. Lewy bok i lewe ramię paliły żywym ogniem. Wyprostowanie się wymagało poważnego wysiłku. Być może faktycznie dotarł do kresu sił, jak wcześniej podejrzewał Valda. Jak długo walczyli? Zdało mu się, że powinien odczuwać satysfakcję z pomszczenia matki, ale nie znalazł w sobie nic prócz pustki. Śmierć Valdy była na nic. Tę pustkę mogła zapełnić tylko żywa Morgase Trakand.

Nagle dotarły do niego rytmiczne oklaski. Uniósł wzrok i zobaczył, że wszyscy Synowie jak jeden mąż uderzają rękawicami w opancerzone ramiona, wyrażając aprobatę. Wszyscy. Prócz Asunawy i jego Śledczych. Nie było ich nigdzie widać.

Podbiegł Byar z małym skórzanym workiem, ostrożnie rozsunął przecięty materiał kaftana Galada.

— To trzeba będzie szyć — mruknął — ale te mogą poczekać. — Ukląkł, wyciągnął z worka bandaże i zaczął owijać nimi rany na udzie. — Te też potrzebują szycia, ale zanim się tym zajmiemy, trzeba coś zrobić, żebyś się nie wykrwawił na śmierć. — Pozostali powoli gromadzili się wokół nich z gratulacjami, piesi przodem, za nimi konni. Nikt nawet nie zerknął na trupa, wyjąwszy Kashgara, który wziął do ręki miecz tamtego i wytarł o nasiąknięty już krwią kaftan.