— Być może doszłaś do jakichś wniosków odnośnie do naszych morderstw, Beonin — powiedziała łagodnie Ashmanaille. — Może zechciałabyś się nimi z nami podzielić? Phaedrine i ja dużo na ten temat myślałyśmy, ale nie doszłyśmy do niczego. Osobiście znam się lepiej na kwestiach cywilnych. Ale z tego co słyszałam, tobie udało się wyjaśnić kilka nienaturalnych zgonów.
Rzecz jasna, zastanawiała się nad tymi morderstwami. Czy była choć jedna siostra w obozie, która tego nie robiła? Beonin nie potrafiłaby, nawet gdyby próbowała ze wszystkich sił. Wykrycie mordercy dostarczało znacznie większej satysfakcji, wręcz radości, niż rozstrzygnięcie sporu granicznego. Morderstwo było najbardziej odrażającą ze zbrodni, kradzież czegoś, czego nie można odzyskać, wszystkich lat, które można było przeżyć, wszystkiego, co w tym czasie można było zrobić. Nadto chodziło o Aes Sedai, tym samym więc w oczach wszystkich sióstr sprawa nabierała charakteru osobistego. Zaczekała, aż minie je ostatnie stadko odzianych w biel kobiet — tamte, a wśród nich były dwie mocno już posiwiałe, skłoniły się migiem i pospieszyły dalej. Strumień nowicjuszek na chodnikach powoli zaczynał się przerzedzać. Koty szły w ślad za nimi. Nowicjuszki były też znacznie bardziej chętne do obdzielania pieszczotami niż Aes Sedai.
— Mężczyzna, który z chciwości sięga po nóż — powiedziała, gdy żadna nowicjuszka nie mogła już jej usłyszeć — kobieta, która z zazdrości sięga po truciznę, są jednym i tym samym. Nasza sprawa wygląda zupełnie inaczej. Mamy dwa morderstwa, dokonane wyraźnie przez jednego mężczyznę, które dzieli ponad tydzień. Należy stąd wnioskować o cierpliwości i planowaniu. Motyw jest niejasny, ale ofiary z pewnością nie zostały dobrane przypadkowo. Ponieważ o sprawcy nie wiemy nic poza tym, że potrafi przenosić, trzeba się zastanowić nad tym, co mogło łączyć ofiary. W naszym wypadku zarówno Anaiya, jak i Kairen należały do Błękitnych Ajah. Zadałam więc sobie pytanie, jaki jest związek między Błękitnymi Ajah a mężczyzną, który potrafi przenosić. I oto odpowiedź, jaką uzyskałam: Moiraine Damodred i Rand al’Thor. Poza tym Kairen się z nim kontaktowała, prawda?
Mars na czole Phaedrine pogłębił się.
— Nie sugerujesz chyba, że to on jest zabójcą? — Naprawdę, trochę już przesadzała.
— Nie — grzecznie odpowiedziała Beonin. — Mówię, że należy iść śladem tego powiązania. Co natychmiast prowadzi nas do Asha’manów. Mężczyzn, którzy potrafią przenosić. Mężczyzn, którzy potrafią przenosić i wiedzą, jak Podróżować. Mężczyzn, którzy mają wszelkie powody, żeby obawiać się wszystkich Aes Sedai. Powiązanie nie jest jeszcze dowodem — przyznała niechętnie — ale coś w tym musi być, prawda?
— Dlaczego jakiś Asha’man miałby dwukrotnie pojawić się w obozie i za każdym razem zabić jedną siostrę? Wygląda to tak, jakby zabójca wziął na cel tylko te dwie i żadnej innej. — Ashmanaille pokręciła głową. — Skąd mógł wiedzieć, kiedy Anaiya i Kairen będą same? Nie sądzisz chyba, że czai się gdzieś przebrany za robotnika. Z tego co wiem, Asha’mani są zbyt pyszni, żeby się do tego zniżać. Mnie się wydaje znacznie bardziej prawdopodobne, że mamy do czynienia z prawdziwym robotnikiem, który potrafi przenosić i żywi jakieś urazy.
Beonin parsknęła pogardliwie. Czuła zbliżającego się Tervaila. Pewnie biegł, skoro uwinął się tak szybko.
— Ale dlaczego czekał aż do teraz? Ostatnich nowych robotników przyjęłyśmy w Murandy przeszło miesiąc temu.
Ashmanaille otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Phaedrine weszła jej w słowo, niczym wróbel kradnący gołębiowi okruszek.
— Być może dopiero teraz dowiedział się, jak to zrobić. Dzikus, by tak rzec. Słyszałam rozmowy robotników. W takim samym stopniu się ich boją, co im zazdroszczą. Pewnego razu byłam przy tym, jak któryś mówił, że żałuje, iż nie ma na tyle odwagi, by samemu pójść do Czarnej Wieży.
Szara siostra uniosła nieznacznie lewą brew, co u innej kobiety pewnie oznaczałoby okrzyk zdumienia. Była przyjaciółką Phaedrine, ale nawet przyjaciółki nie lubią, kiedy im się wchodzi w ten sposób w słowo. Na koniec powiedziała jednak tylko tyle:
— Asha’man mógłby go odnaleźć. Jestem tego pewna. Beonin czuła Tervaila stojącego kilka kroków za nią, ale pozwoliła mu czekać. W więzi pulsował niezmienny spokój i cierpliwość, której nie powstydziłyby się góry. Tak bardzo chciałaby móc na nich polegać, jak polegała na jego fizycznej sile.
— To zapewne nigdy nie nastąpi, jestem pewna, że się ze mną zgodzicie — powiedziała cichym głosem. Romanda i jej popleczniczki wymyśliły wprawdzie ten absurdalny „alians” z Czarną Wieżą, ale od momentu sformułowania koncepcji nie potrafiły uzgodnić najprostszych rzeczy: w jaki sposób go wdrożyć, co powinno się znaleźć w stosownej umowie jak zacząć negocjacje. Każda propozycja była dziesiątki razy dyskutowana, odrzucana, potem znowu przyjmowana i znowu odrzucana. Ostatecznym losem pomysłu było fiasko, dzięki Światłości.
— Muszę już iść — powiedziała i odwróciła się, żeby wziąć wodze Zimowej Zięby z rąk Tervaila. Jego wysoki, gniady wałach był zgrabny, mocny i szybki, idealnie wyszkolony rumak bojowy. Jej brązowa klacz była dość przysadzista i niezbyt szybka, ale Beonin zawsze przedkładała wytrwałość nad szybkość. Zięba potrafiła biec jeszcze, gdy wyższe, rzekomo silniejsze zwierzęta padały. Włożyła stopę w strzemię, zamarła jeszcze na moment z rękoma na łękach. — Dwie siostry nie żyją. Ashmanaille, i obie są z Błękitnych. Porozmawiaj z tymi, które je znały i dowiedz się, co jeszcze miały ze sobą wspólnego. Żeby znaleźć mordercę, musisz się kierować powiązaniami.
— Bardzo wątpię, że zawiodą nas one do Asha’manów, Beonin.
— Ale mordercę trzeba znaleźć, to jest najważniejsze — odparła, wspinając się na siodło i ruszając, nim tamta znalazła odpowiednie słowa. Dość raptowny koniec rozmowy, i niezbyt grzeczny, ale powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia, a poza tym czas już zaczynał naglić. Tarcza słońca w całości już była widoczna nad horyzontem i pięła się raźno w górę. Zmitrężyła dość czasu, teraz trzeba się było spieszyć.
Przejażdżka na poletko stanowiące punkt wyjściowy Podróży trwała tylko chwilę, niemniej na miejscu od razu rzucała się w oczy kolejka kilkunastu Aes Sedai, czekających u wysokiego, płóciennego ekranu; niektóre były bez płaszczy, jakby spodziewały się, że za moment trafią do ciepłego wnętrza, dwie z jakiegoś powodu miały na sobie szale. Połowie sióstr towarzyszyli Strażnicy, z których część miała na sobie charakterystyczne zmiennobarwne płaszcze. Siostry łączył fakt, że wszystkie otaczała poświata saidara. Na widok celu ich podróży Tervail niczym nie okazał zdziwienia, wciąż był tak samo opanowany. Ufał jej. Na terenie ograniczonym ekranami rozbłysło srebrne światło, a po czasie, jaki zabiera wolne policzenie do trzydziestu, dwie Zielone, które pojedynczo nie potrafiłyby otworzyć bramy, zajęły miejsce poprzedniczki czy poprzedniczek, a czterej Strażnicy prowadzili za nimi konie. Do Podróżowania już zdążył przylgnąć obyczaj prywatności. O ile siostra nie wyraziła zgody na przyglądanie się, jak tka sploty, próba podglądania miejsca przeznaczenia jej Podróży traktowana była jak wtrącanie się w nie swoje sprawy. Beonin czekała więc cierpliwie w siodle Zimowej Zięby, a Tervail górował nad nią z grzbietu Młota. Przynajmniej zgromadzone tu siostry szanowały wymowę naciąganego kaptura. A może miały własne powody do zachowania milczenia. W każdym razie nie musiała z żadną rozmawiać. W takiej chwili jak ta miałaby z tym poważne trudności.
Kolejka przed nią poruszała się szybkim tempem i nie minęło wiele czasu, jak ona i Tervail zsiadali z koni na czele znacznie krótszej kolejki, bo złożonej już tylko z trzech sióstr. Strażnik uniósł ciężką płachtę i przepuścił ją przodem. Ekrany z płótna zawieszone były na wysokich tyczkach, ograniczały kwadrat zdeptanego śniegu o powierzchni dwadzieścia kroków na dwadzieścia — niezliczone ślady butów i kopyt na nierównym gruncie urywały się pośrodku jak nożem uciął. Tam właśnie wszystkie otwierały bramę. Powierzchnia ziemi lśniła lekko, co mogło zapowiadać kolejną lekką odwilż, po której zapewne wszystko znowu zamarznie. Wiosna przychodziła tutaj później niż w Tarabonie, ale jej początek był bliski.