Gdy tylko Tervail puścił płótno, objęła saidara i niemalże pieszczotliwie utkała sploty. Splot nie przestawał jej fascynować: odkrycie wiedzy uznawanej za dawno utraconą, z pewnością największe ze wszystkich odkryć Egwene al’Vere. Za każdym razem, gdy go tkała, z powrotem ogarniało ją poczucie cudu, które czuła właściwie nieprzerwanie w nowicjacie i postulacie, a które gdzieś się zagubiło wraz ze zdobyciem szala. Coś nowego i wspaniałego. Rozjarzyła się przed nią pionowa srebrna pręga, dokładnie na linii urywających się śladów i w jednej chwili zmieniła w szczelinę, ta z kolei stała się zaraz kwadratowym otworem w powietrzu, w którym pojawiły się rozłożyste dęby o pokrytych śniegiem koronach. Lekki wiatr powiał jej w twarz i szarpnął poły płaszcza. Ongiś uwielbiała spacerować wśród tych drzew albo siadywać z książką na niższych gałęziach, oczywiście nie zimą.
Tervail nie rozpoznał dębowego gaju, dlatego skoczył przez bramę z mieczem w dłoni, ciągnąc za sobą Młota; nie minęła chwila i po drugiej stronie bramy spod kopyt bojowego rumaka bryzgnął śnieg. Niemniej twarz Tervaila pozostawała nieporuszona, a w więzi też panował spokój.
— Myślę, że zaplanowałaś dla nas coś niebezpiecznego, Beonin. — Wciąż trzymał w dłoni obnażone ostrze.
Położyła mu dłoń na ramieniu. To powinno go dostatecznie uspokoić; przecież nie blokowałaby ramienia z mieczm, gdyby groziło im jakieś niebezpieczeństwo.
— Nie bardziej niebezpiecznego niż...
Słowa zamarły jej na ustach, kiedy w odległości jakichś trzydziestu kroków zobaczyła kobietę, idącą w jej kierunku przez gaj masywnych pni. Musiała się wcześniej ukrywać za drzewem. Aes Sedai w sukni staromodnego kroju, z prostymi, siwymi włosami, upiętymi na karku w zdobioną perłami srebrną plecionkę i spływającymi do pasa. Niemożliwe. Ale tej silnej twarzy z ciemnymi, nakrapianymi oczyma i zakrzywionym nosem nie sposób było pomylić z żadną inną. Turanine Merdagon zmarła, kiedy Beonin była jeszcze Przyjętą. W pół kroku postać tamtej zniknęła.
— O co chodzi? — Tervail odwrócił się, uniósł miecz, spojrzał w kierunku, w którym ona wcześniej patrzyła. — Co cię tak przeraziło?
— Dotyk Czarnego spoczął na świecie — odpowiedziała cicho. Niemożliwe! Ale równie niemożliwe było, że jej się zdawało, ponieważ nigdy nie pozwalała sobie na igraszki płochej wyobraźni. Widziała to, co widziała. Drżała, choć nie miało to nic wspólnego z sięgającym po kostki śniegiem. Modliła się w milczeniu: „Niech Światłość spływa na mnie po kres moich dni, a dłoń Stwórcy mnie prowadzi ku niechybnej i nieodpartej nadziei zbawienia i odrodzenia”.
Kiedy powiedziała mu, że widziała siostrę zmarłą ponad czterdzieści lat temu, nie próbował jej niczego perswadować, tylko sam wymruczał pod nosem modlitwę. W więzi zobowiązań nie było strachu. Ona sama się bała, on wcale. Śmierć nie mogła przerazić człowieka, który żył tak, jakby każdy dzień był dla niego ostatnim. Gdy jednak wyjawiła, co zamierza, jego spokój się ulotnił. A nie powiedziała mu wszystkiego. Równocześnie spoglądała w lusterko i pieczołowicie tkała sploty. Szkoda, że nie znała się lepiej na Iluzji. W końcu splot osiadł, a twarz w lusterku zmieniła się. Zmiana nie była szczególnie poważna, niemniej nowe oblicze nie było już obliczem Aes Sedai, nie było obliczem Beonin Marinye — ot, jakaś tam kobieta, w odległy sposób podobna, o zdecydowanie jaśniejszych włosach.
— Dlaczego chcesz się spotkać z Elaidą? — zapytał podejrzliwie. Nagle w więzi pojawiło się napięcie. — Chcesz się dostać w jej pobliże, a potem zrzucić Iluzję, tak? Ona się na ciebie rzuci, a wtedy... Nie, Beonin, pozwól, żebym sam poszedł. W Wieży przebywa zbyt wielu Strażników, żeby mogła znać wszystkich, a nigdy jej nie przyjdzie do głowy, iż to Strażnik mógłby ją zabić. Zanim zrozumie, co się dzieje, przebiję sztyletem jej serce. — Jak błyskawica w jego prawej dłoni błysnął sztylet.
— Wszystko co robię, robię sama, Tervail. — Odwróciła i podwiązała splot Iluzji, potem przygotowała na wszelki wypadek kilka innych splotów i te również podwiązała, wreszcie utkała nadzwyczaj skomplikowany, który położyła na sobie. Miał skryć jej zdolność przenoszenia. Zawsze ją interesowało, dlaczego pewne sploty, jak na przykład Iluzja, można było położyć na sobie samej, podczas gdy innymi, jak Uzdrawianie, w ogóle nie dawało się dotknąć własnego ciała. Kiedy jako Przyjęta zadała to pytanie, Turaine odpowiedziała jej swoim pamiętnym, głębokim głosem: „Równie dobrze możesz pytać, dziecko, dlaczego woda jest mokra, a piasek suchy. Zajmij się raczej pytaniami o to, co możliwe, zamiast dociekaniem, dlaczego coś możliwe nie jest”. Dobra rada, choć do serca wzięła sobie tylko jej pierwszą część. Umarli zmartwychwstawali. „Niech Światłość spływa na mnie po kres moich dni...” Podwiązała ostatni splot, ściągnęła z palca pierścień z Wielkim Wężem i schowała go w sakwie przy pasie. Teraz mogła zupełnie niepostrzeżenie wejść między Aes Sedai. — Zawsze ufałeś mi, że wiem, co jest najlepsze — ciągnęła dalej. — Wciąż mi ufasz?
Jego oblicze pozostało równie nieprzeniknione, co twarz dowolnej siostry, ale więź zadrżała.
— Ależ oczywiście, Beonin.
— Wobec tego weź Ziębę i udaj się do miasta. Wynajmij pokój w gospodzie i poczekaj tam na mnie. — Otworzył usta, ale uciszyła go ostrzegawczym gestem dłoni. — Idź, Tervail.
Przez czas jakiś przyglądała się, jak z końmi znika wśród drzew, potem odwróciła się w kierunku Wieży. Umarli zmartwychwstawali. Ale ważne było tylko, żeby dotrzeć do Elaidy. Tylko to.
W porywistych podmuchach wiatru grzechotały szybki okien. Płonący na marmurowym kominku ogień ogrzał pomieszczenie do tego poziomu, że wilgoć skraplała się na szkle i spływała w dół łzami deszczu. Elaida do Avriny a’Roihan, Strażniczka Pieczęci Płomienia Tar Valon, Zasiadająca na Tronie Amyrlin, siedziała za biurkiem ze spokojnie splecionymi dłońmi oraz nieprzeniknionym obliczem i słuchała tyrady mężczyzny, stojącego naprzeciwko niej. Tamten garbił się i od czasu do czasu wymachiwał pięścią.
— ...trzymano mnie związanego i zakneblowanego przez większość podróży, dzień i noc w kabinie nie większej od koi! Za to domagam się, by kapitan tego statku został ukarany, Elaido. Co więcej, domagam się przeprosin od ciebie i Białej Wieży. Niech mnie Los pokarze, Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie ma już prawa porywać królów! Biała Wieża nie ma prawa! Domagam się...
Znowu zaczął się powtarzać. Ledwie urwał na moment, by zaczerpnąć tchu. Niełatwo było się skoncentrować na tym, co mówił. Jej spojrzenie zbłądziło na jaskrawe gobeliny zdobiące ściany, na idealnie ułożone róże na białych postumentach w rogach. Zaczynało już ją to męczyć: zmuszanie się do zewnętrznego spokoju i wysłuchiwanie powodzi słów. Miała ochotę wstać i go uderzyć. Jak on śmiał! Odzywać się w ten sposób do Zasiadającej na Tronie Amyrlin! Ale ze względów politycznych lepiej było odcierpieć swoje. Niech się wygada.
Mattin Stepaneos den Balgar miał muskularne ciało, które w młodości na pewno przyciągało niejedno spojrzenie, ale wiek okazał się dlań niełaskawy. Siwa broda nie obejmująca wygolonej górnej wargi była starannie przystrzyżona, ale na głowie prawie już nie miał włosów, nos zdradzał ślady wielokrotnego złamania, a wściekłość pogłębiała zmarszczki na nabiegłym krwią obliczu. Zielony, jedwabny kaftan, wyszywany na rękawach w Złote Pszczoły Illian, został wyszczotkowany i wyczyszczony prawie tak dobrze, jak mogła to zrobić siostra, używając Mocy, ale innego odzienia w podróży nie miał i pewne plamy najwyraźniej nie dały się wywabić. Wiozący go statek należał do raczej nieruchawych, przybył spóźniony dopiero wczoraj, niemniej choć raz Elaida życzliwie patrzyła na czyjąś opieszałość. Światłość jedna wiedziała, jakie zamieszanie wywołałaby Alviarin, gdyby statek przybył na czas. Ta kobieta zarobiła sobie wizytę u kata przez kłopoty, jakie ściągnęła na Wieżę, z których to kłopotów Elaida musiała teraz się wyplątać; nie wspominając już o tym, że miała czelność szantażować Zasiadającą na Tronie Amyrlin.