— Gdzie jest Asunawa? — zapytał Galad.
— Odjechał, w momencie gdy Valda oberwał po raz ostatni — niepewnie odparł Dain. — Z pewnością udał się do obozu po kolejnych Śledczych.
— Pojechał w drugą stronę, ku granicy — wtrącił ktoś. Nassad leżał tuż za granicą.
— Lordowie Kapitanowie — powiedział Galad, a Trom przytaknął.
— Żaden z Synów nie pozwoli cię Śledczym aresztować za to, co się tu stało, Damodred. Chyba że mu rozkaże dowódca. Przypuszczam wszak, że niektórym może to przyjść do głowy. — Wokół podniosły się gniewne szmery, wszyscy zaprzeczali, jakoby byli do tego zdolni, ale Trom uciszył ich, unosząc dłonie. — Sami wiecie, że tak by było — oznajmił donośnie. — Wszystko inne oznaczałoby jawny bunt. — Tamci zamilkli jak rażeni gromem. Wśród Synów Światłości w całej ich historii nigdy nie doszło do buntu. Najprawdopodobniej nie zdarzyło się nic, co byłoby równie bliskie buntu jak ich zachowanie sprzed chwili. — Wypiszę ci dymisję ze służby u Synów, Galad. Ktoś może zechce zarządzić twoje aresztowanie, ale najpierw będą cię musieli znaleźć i dogonić. Minie pół dnia, nim Asunawa dotrze do pozostałych Lordów Kapitanów, a ci, którzy dadzą mu się przekonać, nie dotrą tu wcześniej niż przed zmrokiem.
Galad gniewnie pokręcił głową. Trom miał rację, ale równocześnie się mylił. Całkowicie.
— Pozostałym też wypiszesz dymisje? Wiesz, że Asunawa znajdzie sposób, aby ich również oskarżyć. Wypiszesz dymisje wszystkim Synom, którzy nie chcą dopuścić do tego, by Seanchanie odebrali nam nasze ziemie w imię człowieka zmarłego ponad tysiąc lat temu? — Kilku Tarabonian wymieniło spojrzenia i pokiwało głowami, chwilę później podobnie zareagowali pozostali, bynajmniej nie wyłącznie Amadicjanie. — Co z ludźmi, którzy bronili Fortecy Światłości? Czy jakakolwiek dymisja uwolni ich z łańcuchów albo skłoni Seanchan do tego, by nie zaharowywali ich na śmierć niczym zwierzęta? — Kolejne wściekłe pomruki; kwestia jeńców wciąż stanowiła drażliwą kwestię wśród Synów.
Trom zaplótł ramiona na piersiach i przyglądał mu się, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.
— Cóż byś zrobił na moim miejscu?
— Postarałbym się razem z Synami znaleźć kogoś, kogokolwiek, kto walczy z Seanchanami i przyłączył się do niego. I dzięki temu Synowie Światłości mogliby wziąć udział w Ostatniej Bitwie, zamiast pomagać Seanchanom w ściganiu Aielów i podboju naszej ziemi.
— Kogokolwiek? — zapytał wysokim głosem Cairhienianin imieniem Doirellin. Nikt jednak nigdy nie naśmiewał się z głosu Doirellina. Choć niski, był niesamowicie barczysty, na jego ciele nie sposób było znaleźć bodaj uncji tłuszczu; miażdżył orzechy gołymi dłońmi, wkładając je między palce i zaciskając pięści. — Jemu chyba chodzi o Aes Sedai.
— Jeżeli chcesz wziąć udział w Tarmon Gai’don, wówczas musisz walczyć u boku Aes Sedai — odpowiedział spokojnie Galad. Młody Bornhald skrzywił się ze straszliwym niesmakiem i nie był w tym odosobniony. Byar odruchowo chciał się wyprostować, ale się zreflektował i wrócił do wykonywanego zadania. Niemniej nikt nie wyraził otwartego sprzeciwu. Doirellin natomiast powoli pokiwał głową, jakby ta kwestia nigdy jeszcze nie przyszła mu do głowy.
— Nie bardziej od innych stoję po stronie wiedźm — oznajmił Byar na koniec, nie unosząc już tym razem głowy znad swego dzieła. Krew przesączała się przez bandaże z taką samą szybkością, z jaką je zawiązywał. — Ale Regulamin powiada, że aby pokonać kruka, można się sprzymierzyć z wężem, choć tylko na czas bitwy. — Pozostali zgodnie pokiwali głowami. Kruk symbolizował Cień, wszyscy jednak już wiedzieli, że widnieje też na Seanchańskiej Pieczęci Imperialnej.
— Będę walczył u boku wiedźm — oznajmił szczupły Tarabonianin — albo nawet u boku tych Asha’manów, o których tyle się słyszy, jeśli oczywiście występują przeciwko Seanchanom. W Ostatniej Bitwie też będę walczył. Jak też z każdym, kto stanie mi na drodze. — Potoczył wzrokiem po zebranych, najwyraźniej gotów swą obietnice od razu wprowadzić w czyn.
— Wychodzi więc na to, że sprawy potoczą się wedle twojej woli, mój Lordzie Kapitanie Komandorze — powiedział Trom, skłaniając się znacznie niżej niż przed Valdą. — Przynajmniej z początku. Któż może dzisiaj orzec, co przyniesie następna godzina, a cóż dopiero dzień jutrzejszy?
Galada samego zaskoczył własny śmiech. Od chwili, gdy wczoraj usłyszał koszmarne wieści, sądził, że już nigdy w życiu się nie roześmieje.
— Kiepskie żarty, Trom.
— Tak głosi prawo. Zresztą Valda nieprzymuszony zawarł to w swej proklamacji. Poza tym miałeś odwagę powiedzieć, co wielu z nas myślało po cichu, a ja wśród nich. Od śmierci Pedrona Nialla nikt nie wypowiedział słów, które głębiej zapadłyby w uszy Synów Światłości.
— Mimo to wciąż uważam, że to kiepski żart. — Cokolwiek głosiło prawo, przynajmniej tę jego część ignorowano od czasu końca Wojny Stuletniej.
— Przekonamy się, co sami Synowie mają w tej kwestii do powiedzenia — odparł Trom, uśmiechając się szeroko — kiedy poprosisz ich, by wzięli udział w Tarmon Gai’don u boku wiedźm.
Mężczyźni znów zaczęli łomotać rękawicami, głośniej niż w obliczu jego zwycięstwa. Z początku ledwie paru, ale potem po kolei przyłączali się pozostali, póki do owacji nie przyłączyli się wszyscy, włączywszy Troma. To znaczy wszyscy, prócz Kashgara. Saldaeanin ukłonił się nisko i podał na wyciągniętych dłoniach pochwę, a której tkwił miecz z godłem czapli.
— Należy do ciebie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Galad westchnął. Miał nadzieję, że te absurdy wywietrzeją im z głów, zanim dotrą do obozu. Sam pomysł powrotu był już dość głupi, żeby jeszcze dodatkowo pogrążać się tego typu roszczeniami. Najprawdopodobniej zostanie aresztowany i skuty w kajdany, o ile od razu nie zatłuką go na śmierć. Ale musiał jechać. To było jedyne słuszne wyjście.
Mimo iż słońce jeszcze nawet nie łypnęło spod horyzontu, na niebie chłodnego wiosennego poranka powoli rozkwitał blask, toteż Rodel Ituralde podniósł do oczu szkło powiększające w złotej oprawie i przyjrzał się tarabońskiej wiosce rozciągającej u stóp wzgórza, gdzie siedział na swym dereszowatym wałachu. Nienawidził tego czekania na światło. Uważając, żeby się nie zdradzić błyskiem soczewek, trzymał długą tuleję jedną dłonią, a drugą osłaniał jej koniec. O tej porze wartownicy byli najmniej czujni, zadowoleni, że pierzchał już mrok, w którym mógł czaić się nieprzyjaciel, ale z drugiej strony, od czasu opuszczenia Równiny Almoth wciąż słyszał historie o oddziałach Aielów. Gdyby sam był wartownikiem stojącym wobec groźby ataku Aielów, z pewnością postarałby się wyhodować dodatkową parę oczu. Co najmniej dziwne, że w całym kraju nie wrzało niczym w ulu. Dziwne, o ile nie wręcz złowieszcze. Oczywiście spokój był tylko pozorny, wszędzie było mnóstwo broni — Seanchanie i zwasalowani przez nich Tarabonianie, istne hordy cywilnych Seanchan budujących farmy, a nawet całe wioski — ale dotarcie tak daleko okazało się nieomal dziecinnie łatwe. Dziś jednak ta łatwa podróż dobiegła końca.
Wśród drzew za jego plecami konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Domani z towarzyszącego mu stuosobowego oddziału zachowywali całkowitą ciszę — wyjąwszy okazjonalne skrzypienie siodła, gdy któryś zmieniał pozycję — ale prawie namacalnie wyczuwał ich napięcie. Szkoda, że nie ma ich dwakroć tylu. Pięciokroć. Z początku fakt, że będzie dowodził oddziałem złożonym z prawie samych Tarabonian, wydawał mu się wyrazem zaufania. Teraz już nie był taki pewny, czy decyzja była właściwa. Tak czy inaczej, za późno, żeby sobie robić z tego powodu wyrzuty.