W opowieści swojej dotarła właśnie do przybycia Theravy i Galiny, kiedy nagle krajobraz przed jej oczyma zafalował. Ona sama straciła na moment równowagę! I nie była to gra wyobraźni. Błękitne oczy Meiry zogromniały, ona też poczuła. Wszystko wokół drżało, włączywszy nią samą, mocniej niż przed momentem. Faile, wstrząśnięta, wyprostowała się i puściła rąbek szaty. Za trzecim razem, gdy świat zafalował jeszcze mocniej i kiedy zaburzenie rzeczywistości przeszyło ją na wskroś, zdało jej się, że zaraz porwie ją wiatr albo zwyczajnie rozpuści się we mgle.
Oddychając ciężko, czekała na czwartą falę, tę, która w jej przekonaniu miała zniszczyć ją i wszystko inne. Kiedy nic się nie stało, z ulgą wypuściła długo wstrzymywany oddech.
— Co się stało, Mądra? Co to było?
Meira chwyciła jedną ręką drugą dłoń, jakby była pewna, że złapie wyłącznie powietrze, a nie ciało i kość.
— Nie... nie wiem — odrzekła powoli. Potem wzięła się w garść i dodała: — Zajmij się swoimi sprawami, dziewczyno. — Podkasała spódnice i prawie truchtem przebiegła obok Faile, rozpryskując stopami błoto.
Dzieci zniknęły z uliczki, teraz słychać było tylko ich zawodzenia dobiegające z namiotów. Porzucone psy drżały i wyły z podkulonymi ogonami. Ludzie z niedowierzaniem dotykali samych siebie i Shaido, i gai’shain. Faile klasnęła w dłonie. Oczywiście, że istniała. Tylko wydawało jej się, że rozpływa się w mgle. Oczywiście. Zakasawszy szatę, żeby uniknąć zmoczenia jej bardziej niż to konieczne, ruszyła przed siebie. A potem pobiegła, nie dbając o to, że plami błotem i siebie, i innych. Rozumiała, że przed następnym z tych zaburzeń rzeczywistości nie będzie ucieczki. Ale i tak biegła tak szybko, jak niosły ją nogi.
Namioty gai’shain tworzyły szeroki krąg wokół wysokich, granitowych murów obronnych Malden, różniły się od siebie w takim samym stopniu jak namioty w pozostałej części obozu, choć zasadniczo były znacznie mniejsze. Jej własny stożkowaty namiot, w którym wygodnie mogły się wyspać dwie osoby, mieścił oprócz niej jeszcze trzy: Alliandre, Maighdin oraz byłą cairhieniańską szlachciankę imieniem Dairaine, jedną z tych, które próbowały wkraść się w łaski Sevanny, donosząc na innych gai’shain. To oczywiście komplikowało sprawy, ale nic nie można było poradzić, chyba żeby tamtą zabić, a Faile nie wyraziła zgody. Przynajmniej do czasu, aż zacznie stwarzać prawdziwe zagrożenie. Kiedy było trzeba, spały wtulone w siebie jak szczenięta, grzejąc się wzajem wśród zimnych nocy.
Wsadziła głowę do środka, ale wnętrze namiotu było ciemne. W obozie brakowało lamp oliwnych i świec, poza tym nikt nie chciał marnować ich dla gai’shain. Zobaczyła tylko zagrzebaną w kocach Alliandre. Tamta leżała twarzą w dół, a obite pośladki przykryła ziołowym kataplazmem. Przynajmniej Mądre wyraziły zgodę, by nie tylko Shaido, lecz również gai’shain mogli używać leczniczych ziół. Alliandre nie zrobiła nic złego, została po prostu wymieniona wśród piątki, którą Sevanna wczoraj uznała za najmniej zadowalającą. W przeciwieństwie do wielu nieźle się trzymała w trakcie wymierzania kary — Doirmanes zaczynał płakać, zanim jeszcze musiał się położyć na skrzyni — ale bicie i tak aplikowano jej co dwa, trzy dni. Będąc królową, niewiele się można nauczyć o tym, jak służyć królowej. Z drugiej strony Maighdin miała te same kłopoty, choć była pokojówką, nawet jeśli niezbyt zręczną. Faile kara za to „przewinienie” spotkała tylko raz.
Miarą upadku ducha w Alliandre był fakt, że nawet nie chciało jej się przykryć, uniosła się tylko na łokciach. Włosy jednak wyczesała. Gdyby pozostawiła w nieładzie długie loki, Faile zrozumiałaby, że dosięgła dna.
— Czy zdarzyło ci się... coś... dziwnego, moja pani? — zapytała głosem nabrzmiałym strachem.
— Zdarzyło — potwierdziła Faile, kucając pod masztem namiotu. — Nie mam pojęcia, co to było. Meira też nie wiedziała. Wątpię, by którakolwiek z Mądrych miała pojęcie. Ostatecznie nic się nikomu nie stało. — Oczywiście, że nic się nie stało. Nic. — Poza tym to niczego nie zmienia w naszych planach. — Ziewnęła, rozpięła szeroki, złoty pasek i rzuciła na koce, potem szarpnęła wierzchnią szatę, chcąc ją ściągnąć przez głowę.
Alliandre ukryła twarz w dłoniach i zaczęła cicho płakać.
— Nigdy nie uciekniemy. Wieczorem znowu zostanę zbita. Wiem. Przez resztę życia codziennie będę bita.
Faile z westchnieniem zostawiła szatę na miejscu i uklękła, by pogłaskać swoją lenniczkę po włosach. Zobowiązania istniały i na górze, i na dole.
— Od czasu do czasu też nękają mnie te lęki — przyznała cicho. — Ale nie pozwalam, żeby nade mną zapanowały. Uciekniemy. Musisz zachować odwagę, Alliandre. Wiem, że jesteś odważna. Wiem, że nie straciłaś nerwów, radząc sobie z Masemą. Teraz też wytrzymasz, tylko musisz się postarać.
W wejściu do namiotu pojawiła się głowa Aravine. Tamta była niewyróżniającą się, pulchną kobietą, szlachcianką wedle przekonania Faile, choć nigdy się do tego nie przyznała. Teraz nawet w mroku można było dostrzec, że jej twarz jaśnieje. Miała na sobie pasek i obrożę Sevanny.
— Moja pani, Alvon i jego syn mają coś dla ciebie.
— Będą musieli poczekać kilka minut — powiedziała Faile. Alliandre przestała już płakać i tylko leżała, milcząca i nieruchoma.
— Moja pani, z pewnością nie chcesz, żeby to zaczekało. Faile poczuła, jak oddech więźnie jej w gardle. Czy to możliwe? Byłoby zbyt piękne, gdyby było prawdziwe.
— Już się opanowałam — oznajmiła Alliandre, unosząc głowę i spoglądając na Aravine. — Jeżeli Alvon ma to, co mam nadzieję, że ma, wówczas wytrzymam, nawet gdy Sevanna weźmie mnie na przesłuchanie.
Faile porwała pasek — przebywanie na zewnątrz bez paska i obroży karane było prawie równie surowo jak próba ucieczki — i wybiegła z namiotu. Mżawka przeszła już w mgiełkę kropel, niemniej naciągnęła kaptur. Wciąż było zimno.
Alvon był potężnie zbudowanym mężczyzną, a jego syn, Theril, był jeszcze wyższy, choć strasznie chudy. Obaj mieli na sobie ubrudzone gliną, prawie białe szaty, wykonane z płótna namiotowego. Theril, najstarszy syn Alvona, miał dopiero czternaście lat, czego nie sposób było wytłumaczyć Shaido, dostrzegającym tylko jego wzrost — dorównujący większości amadicjańskich mężczyzn. Faile od początku gotowa była zaufać Alvonowi. Wśród gai’shain on i jego syn stanowili coś w rodzaju legendy. Uciekali trzykrotnie i za każdym razem trwało dłużej, nim Shaido sprowadzali ich z powrotem. I mimo coraz brutalniejszych kar, w dniu, gdy złożyli jej przysięgę lenną, wyznali, że planują czwartą próbę powrotu na łono swojej rodziny. Faile nigdy nie widziała, by któryś się śmiał, dziś był pierwszy raz. W pomarszczonej twarzy Alvona i wychudłej Therila szczerzyły się szeroko pełne garnitury białych zębów.
— Co dla mnie macie? — zapytała, pospiesznie zapinając pasek na biodrach. Wydawało jej się, że serce wyrywa się z piersi.
— To zasługa mojego Therila, moja pani — rzekł Alvon. Drwal i węglarz mówił z twardym akcentem, przez który prawie go nie rozumiała. — Rozumiesz, szedł sobie właśnie i nikogo wokół nie było, w ogóle nikogo, a więc pochylił się, skoczył do środka... pokaż pani, Theril.
Theril wstydliwie sięgnął do szerokiego rękawa — szaty miały zazwyczaj w tym miejscu wszyte kieszenie — i wyciągnął długą na stopę i szeroką jak nadgarstek gładką, białą różdżkę, która wyglądała niczym zrobiona z kości słoniowej.