Serana, leżąca w połowie drogi między Elmorą a granicą amadicjańską, zajmowała płaską, trawiastą dolinę wśród zalesionych wzgórz; ze wszystkich stron dzieliła wioskę od skraju lasu przynajmniej mila pustej przestrzeni; w miejscu, z którego jej się przyglądał, miał przed sobą porośnięte trzcinami jezioro, zasilane dwoma szerokimi strumieniami. Za dnia nie sposób się podkraść niepostrzeżenie. Przed przybyciem Seanchan wioska stanowiła rojne miejsce, przystanek dla karawan kupieckich zmierzających na wschód, szczycący się tuzinem karczem i tyloma też ulicami. Dzisiejszego ranka mieszkańcy już przystąpili do codziennych obowiązków — kobiety wędrowały po ulicach, balansując koszami na głowach, rozpalały ogień pod kotłami z praniem na tyłach swoich domów, mężczyźni maszerowali do pracy, zatrzymując się, by wymienić kilka słów. Najnormalniejszy w świecie poranek. Dzieci gonią się i bawią, toczą kółka i mrowiem uganiają za ciskanymi woreczkami z fasolą. Ginący w oddali szczęk młotów na kowadłach kuźni. Nad kominami dym śniadaniowych ogni.
Na ile był w stanie się zorientować, żaden z mieszkańców Serany nie zwracał uwagi na trzy pary wartowników o napierśnikach zdobnych w jaskrawe pasy, którzy, prowadząc wierzchowce za uzdy, spacerowali w tę i we w tę jakieś ćwierć mili przed linią domów. Czwarty bok wioski osłaniało skutecznie jezioro, znacznie szersze, niż zajmowany przez nią teren. Wyglądało na to, że wartownicy wtopili się w codzienne życie, podobnie jak garnizon Seanchan, dzięki któremu przecież ilość mieszkańców wioski podwoiła się.
Ituralde lekko pokręcił głową. On sam z pewnością nie przytuliłby w ten sposób garnizonu do wioski. Wprawdzie wszystkie dachy Serany były kryte dachówką — czerwoną, zieloną, niebieską — ale domy bez wyjątku były drewniane, a przez to każdy pożar wioski natychmiast musiał ogarnąć obóz wojskowy. Nadto w obozie znajdowały się nie tylko namioty, w których spali żołnierze, ale również znacznie od nich liczniejsze i znacznie większe namioty magazynowe, nie wspominając już o wielkich stosach beczek, baryłek i skrzyń. Skuteczne zabezpieczenie towarów przed zakusami wieśniaków o lepkich palcach wydawało się przedsięwzięciem niemalże nie do wykonania. Każda mieścina na świecie mogła się poszczycić kilkoma podejrzanymi ptaszkami, którzy wyciągali ręce po wszystko, co, jak sądzili, mogli bezkarnie sobie przywłaszczyć, a nawet ludziom poniekąd uczciwym czasami trudno się było oprzeć zbyt jawnej pokusie. Takie umiejscowienie obozu oznaczało mniejszy dystans, jaki trzeba było pokonać, zaopatrując go w wodę, jak też krótszą drogę do piwa i wina dla żołnierzy poza służbą, ale pozwalało też domniemywać, że dowódca nie potrafi narzucić dyscypliny.
Niezależnie jednak od tego, czy w obozie panowała dyscyplina, czy nie, tętnił on życiem. Przy zajęciach wojskowych prace rolnicze wydają się odpoczynkiem. Żołnierze opatrywali zwierzęta, spętane w długich szeregach, chorążowie musztrowali szeregowych w szyku, setki robotników ładowały i rozładowywały wozy, stajenni wprzęgali pociągowe zwierzęta. Każdego dnia karawany wozów spływały drogami ze wschodu i z zachodu, mijając się z wyjeżdżającymi. Ituralde podziwiał sprawność Seanchan w organizacji dostaw dla armii. Zaprzysięgli Smokowi z Tarabon — ludzie o skrzepłych rozczarowaniem twarzach, przekonani, że Seanchanie bezpowrotnie ukradli im ich marzenie — nie mieli wielkiej ochoty dołączyć do jego oddziału, niemniej podzielili się posiadaną wiedzą. Wedle ich doniesień w obozie znajdowało się wszystko, od butów do mieczy, od strzał do podków i manierek, w ilości wystarczającej na całkowite wyekwipowanie tysięcznej armii. Strata będzie więc z pewnością dotkliwa.
Opuścił szkło powiększające, aby odpędzić zieloną muchę natarczywie krążącą mu przed twarzą. Natychmiast na jej miejsce pojawiły się dwie następne. W Tarabon roiło się od much. Zawsze pojawiały się tu tak wcześnie? Kiedy wróci do Arad Doman, pora ich lęgu dopiero się rozpocznie. Jeżeli wróci. Nie, żadnych czarnych myśli. Kiedy wróci. W przeciwnym razie Tamsin byłaby zawiedziona, a sprawianie jej poważnego zawodu nigdy nie było szczególnie mądrym posunięciem.
Większość ludzi w obozie stanowili wynajęci robotnicy, nie zaś żołnierze, wśród tych drugich było nie więcej niż stu Seanchan. Niemniej przybycie trzech setek Tarabonian w pasiastych zbrojach zmusiło go wczoraj w południe do zmiany planów. Na dodatek wieczorem pojawił się kolejny ich oddział, w podobnej sile, akurat na czas, żeby zjeść coś i rozwinąć koce, gdzie kto stał — świece i oliwa do lamp stanowiły dla żołnierzy nieosiągalny luksus. I jeszcze... w obozie znajdowała się jedna z tych kobiet na smyczy, damane. Żałował, że nie może zaczekać do czasu jej wyjazdu — z pewnością zmierzała gdzieś indziej, jaki pożytek z damane w obozie zaopatrzeniowym? — ale wyznaczony dzień ataku przypadał właśnie dzisiaj, pod żadnym pozorem nie należało dawać Tarabonianom powodów do podejrzeń, iż się waha. Niektórzy gotowi byli skorzystać z byle pretekstu, żeby pojechać swoją drogą. Wkrótce i tak go opuszczą, zależało mu jednak, aby pozostali jeszcze przez kilka dni.
Spojrzał na zachód, tym razem nie korzystając z pomocy szkła powiększającego.
— Teraz — szepnął i jakby faktycznie na jego rozkaz spomiędzy drzew wyjechało dwustu zbrojnych w kolczych welonach ochraniających twarze. Zatrzymali się natychmiast, konie przestępowały z nogi na nogę i manewrowały, szukając miejsca w szyku, unikając stalowych grotów lanc, podczas gdy dowódcy gnali wzdłuż szeregu, wściekle wymachując rękami i najwyraźniej próbując narzucić formacji bodaj pozory ordynku.
Z takiej odległości Ituralde nawet za pomocą szkła powiększającego nie był w stanie rozpoznać twarzy, niemniej bez trudu wyobrażał sobie wściekłość na obliczu Tornaya Lanasieta, zmuszonego uczestniczyć w tej szaradzie. Krępy wyznawca Smoka aż się palił do walki z Seanchanami. Od dnia, gdy przekroczyli granicę, niełatwo było mu wyperswadować myśl o natychmiastowym ataku. Wczoraj wręcz nie posiadał się z radości, gdy wreszcie mógł zdrapać z napierśnika znienawidzone paski, oznakę lojalności wobec Seanchan. Ale to nieważne, jak dotąd co do joty wypełniał rozkazy.
Kiedy najbliżsi Lanasieta wartownicy zawrócili konie i popędzili ku wiosce, ku obozowi Seanchan, Ituralde znowu podniósł do oczu szkło powiększające i spojrzał w ślad za nimi. Ostrzeżenie miało okazać się spóźnione. Ruch wokół wioski zamarł już wcześniej. Jakieś ręce wskazywały na jeźdźców po drugiej stronie wioski, reszta wydawała się tylko patrzeć — i żołnierze, i robotnicy. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwali, była szarża. Niezależnie czy plotki o napaściach Aielów były prawdziwe, Seanchanie wyraźnie uważali Tarabon za swój i nie mylili się w tej kwestii. Kolejny raz objął spojrzeniem wioskę — ludzie stali na ulicach, patrząc na dziwnych jeźdźców. Oni również nie spodziewali się żadnej walki. Jego zdaniem Seanchanie mieli całkowitą rację, ale tym spostrzeżeniem nie miał zamiaru się dzielić ze swymi tarabońskimi sprzymierzeńcami, przynajmniej w najbliższej przyszłości.
Wszelako, kiedy ma się do czynienia z dobrze wyszkolonymi ludźmi, zaskoczenie może trwać tylko przez chwilę. Żołnierze w obozie już biegli do swoich koni, wiele było jeszcze nieosiodłanych, niemniej stajenni już się przy nich uwijali. Jakichś osiemdziesięciu seanchańskich pieszych, łuczników, sformowało szyk i teraz przedzierało się przez uliczki Serany. Zrozumiawszy to jako oznakę zbliżającej się walki, ludzie brali małe dzieci na ręce, a starsze zaganiali ku bezpiecznym, jak mieli nadzieję, schronieniom domostw. W ciągu kilku chwil ulice opustoszały, wyjąwszy łuczników w lakierowanych zbrojach i dziwacznych hełmach.