Выбрать главу

Kiedy właścicielka, ponętna kobieta z dekoltem obszytym haftem w jaskrawo upierzone ptaki, wyszła i zaczęła wychwalać wartość stali, zapytał:

— Ile za ten czarny kij, pani?

Zamrugała, zaskoczona, że człowiek w jedwabiach i koronkach chce kupić zwykłą pałkę — mimo iż taka cienka, w jej przeklętych oczach ta przeklęta rzecz nie mogła być niczym innym jak pałką! — i wymieniła cenę, którą zapłacił bez targów. Wtedy ona zamrugała znowu i zmarszczyła brwi, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że powinna zażądać więcej. I zapłaciłby więcej za osiągi łuku z Dwu Rzek. Z drzewcem łuku przewieszonym przez ramię poszedł dalej. Przełknął ostatni kęs pierożka i wytarł ręce o kaftan. Nie śniadanie, nie gra i nie drzewce łuku stanowiły cel jego wizyty w mieście. Tym celem były stajnie.

Stajnie wynajmujące konie i powozy zawsze miały kilka zwierząt na sprzedaż, a kiedy zaoferowało się odpowiednią cenę, można było kupić coś i z pozostałego inwentarza. Przynajmniej tak było przed przybyciem Seanchan. Na szczęście jak dotąd seanchańska obecność w Juradorze zaznaczyła się dość przelotnie. Mat szedł od stajni do stajni, przyglądając się wyłącznie klaczom i wałachom: gniadym, dereszowatym, karodereszowatym, karosrokatym, bułanym, izabelowatym, karym, siwym i tarantowatym. Ogier był mu na nic. Większość zwierząt miała zapadnięte boki i długie pęciny, z pozostałych też żadne jakoś nie przypadło mu do gustu. Dopóki nie wszedł do wąskiej stajni, wciśniętej między wielką kamienną gospodę o nazwie Dwanaście Solnych Studni a warsztat tkacki. Można by sądzić, że nieustanny hałas krosien będzie przeszkadzał zwierzętom, ku zdziwieniu Mata stały spokojnie, najwyraźniej przyzwyczajone. Boksy również ciągnęły się w głąb dalej, niż oczekiwał, słabe światło padające przez drzwi wspomagały wiszące na hakach latarnie. W powietrzu wisiał pył, którego źródłem był stryszek z sianem, pachniało sianem, owsem i końskim nawozem. Mężczyźni z łopatami w dłoniach uwijali się wśród koni. Właściciel dbał o czystość. Oznaczało to mniejszą szansę na to, by koń złapał jakąś chorobę. Z niektórych stajni wychodził, tylko raz wciągnąwszy powietrze w nozdrza.

Karosrokata klacz stała uwiązana poza swoim boksem, a tymczasem stajenny kładł do niego świeżą słomę, klacz stała mocno na nogach, strzygła uszami, okazując czujność. W kłębie miała jakieś piętnaście dłoni, wysoko sklepioną pierś i mocne boki obiecujące wytrzymałość, nogi doskonale proporcjonalne, z krótkimi pęcinami i dobrze zbudowanym stawem pęcinowym. Łopatki świetnie wysklepione, a zad na jednej linii z kłębem. Pokrój miała równie dobry jak Oczko, może nawet lepszy. Co więcej, wywodziła się z rasy hodowanej w Arad Doman, o której słyszał, ale której nigdy nie miał nadziei zobaczyć na oczy, a zwanej brzytwą. Żadna inna rasa nie mogła mieć tak charakterystycznego umaszczenia. W jej maści biel graniczyła z czernią liniami tak ostrymi, jakby wykonano je brzytwą, stąd nazwa. Obecność klaczy w tym miejscu świata równie trudno było wytłumaczyć, jak czarnego cisu. Z tego co słyszał, żaden Domani nie sprzedałby brzytwy obcemu. Udając, że wcale nie przygląda się temu cudu, przeniósł wzrok na inne zwierzęta w boksach. Czy kości powoli zatrzymywały się? Nie, to tylko igraszka wyobraźni. Pewien był, że toczą się równie niepowstrzymanie jak w wozie Luki.

Żylasty mężczyzna z wianuszkiem siwych włosów wokół łysiny podszedł do niego, zaplatając ramiona na piersiach i kłaniając się.

— Toke Fearnim, mój panie — przedstawił się z wyraźnym akcentem, podejrzliwym wzrokiem obrzucając drzewce łuku na ramieniu Mata. Ludzie w jedwabnych kaftanach i ze złotym sygnetem na placach rzadko nosili tego rodzaju rzeczy. — Czym mogę służyć? Mój pan chciałby wynająć konia? Czy kupić? — Haft w kształcie małych, kolorowych kwiatków zdobił ramiona kamizelki, którą włożył na koszulę, niegdyś z pewnością białą. Mat unikał przyglądania się kwiatkom. Fearnim miał przy pasie jeden z tych zakrzywionych noży, a pomarszczoną twarz znaczyły dwie długie, jasne blizny. Stare blizny. Widocznie walki stoczone ostatnio, jeśli takie były, nie zostawiły na nim widocznego śladu.

— Kupić, panie Fearnim, jeśli masz coś na sprzedaż. Jeśli znajdę tu zwierzę bodaj w połowie przyzwoite. Proponowano mi dzisiaj tyle ochwaconych osiemnastolatków jako sześciolatków, że powinienem się od nich oganiać kijem. — Z uśmiechem uniósł lekko drzewce łuku. Ojciec twierdził, że targowanie się lepiej idzie, jeśli się skłoni ewentualnego kontrahenta do uśmiechu.

— Mam trzy na sprzedaż, mój panie, i żaden nie jest ochwacony — odpowiedział żylasty, kłaniając się po raz drugi; na jego twarzy nie było siadu uśmiechu. Potem przeszedł do rzeczy. — Jeden jest w tym boksie. — Wskazał gestem. — Pięć lat, świetny koń, mój panie. Okazja za dziesięć koron. W złocie — dodał obojętnie.

Mat udał, że ze zdziwienia opada mu szczęka.

- Za karosrokacza? Wiem, że Seanchanie wywindowali ceny, ale to jest absurd.

— Cóż, to nie jest zwykła karosrokata klacz, mój panie. To jest brzytwa. Na brzytwach jeździ tylko szlachta Domani.

Krew i krwawe popioły! Tyle, jeśli chodzi o okazję.

— Tak mówisz, tak mówisz? — mruczał Mat, stawiając drzewce łuku końcem na ziemi, żeby się na nim oprzeć. Biodro nie dokuczało mu jak dawniej, chyba że dużo chodził, a tego ranka wszak chodził i już czuł lekkie mrowienie. Cóż, okazja czy nie, trzeba było grać w tę grę. Handel końmi miał swoje zasady. Złamać je, to prosić się o opróżnienie sakiewki. — W życiu nie słyszałem o żadnym koniu nazywającym się brzytwa. Co masz jeszcze? Pamiętaj, tylko klacze lub wałachy.

— Na sprzedaż mam tylko wałachy, oprócz tej klaczy, brzytwy, mój panie — poinformował go Fearnim, kładąc lekki akcent na słowo „brzytwa”. Odwrócił się w kierunku dalszej części stajni i zawołał: — Adela, przyprowadź tego wielkiego gniadosza, co jest na sprzedaż. — Chuda, młoda kobieta o piegowatej twarzy, w bryczesach i prostej ciemnej kamizelce, wyskoczyła z głębi stajni i rzuciła się, wypełnić polecenie. Fearnim kazał jej przejść się z gniadym, a potem z tarantowatym ku światłu wejścia. Mat musiał mu to oddać. Pokrój obu koni nie był zły, ale gniady był zbyt duży, wyższy w kłębie niż siedemnaście dłoni, a tarantowaty kładł uszy po sobie i dwukrotnie próbował ugryźć Adelę w rękę. Widać było, że dziewczyna radzi sobie ze zwierzętami i łatwo uniknęła jego niesfornych zapędów. Nawet gdyby już się nie zdecydował na brzytwę, też musiałby z nich zrezygnować. Pojawił się chudy, pasiasty, szary kocur, niczym górska pantera w miniaturze, siadł u stóp Fearnima i zaczął lizać ranę na łapie. — Szczury są tego roku plagą, jakiej nie pamiętam — mruknął właściciel stajni, zerkając na kota. — Są też bardziej zajadłe. Muszę wziąć jeszcze jednego kota, może dwa. — Ale szybko wrócił do interesu. — Skoro inne mu nie pasują, może mój pan chciałby zobaczyć moją gwiazdę?

— Dobrze, mogę obejrzeć tę karosrokatą, panie Fearnim — z powątpiewaniem zgodził się Mat. — Ale nie za dziesięć koron.

— W złocie — dodał Fearnim. — Hurd, przejdź się z brzytwą dla naszego lorda. — Znowu zaakcentował rasę. Utargowanie czegoś może się okazać trudne. Chyba że dla odmiany pomoże mu fakt, iż jest ta’veren. Jego szczęście nigdy się nie wtrącało w tak przyziemne rzeczy jak jakiś handelek. Hurd okazał się tym, który wcześniej zmieniał słomę w boksie brzytwy, przysadzistym mężczyzną z może trzema białymi włoskami na czaszce i zupełnie bez zębów. Okazało się to przy pierwszym uśmiechu, a uśmiechał się nieprzerwanie, prowadząc klacz w kole. Najwyraźniej lubił to zwierzę, miał zresztą jak najbardziej słuszne po temu powody. Szła dobrze, mimo to Mat z uwagą się jej przyglądał. Z zębów wynikało, że Fearnim nie skłamał odnośnie do wieku — tylko głupiec przekłamywał w znacznym stopniu wiek konia, o ile kupujący nie był kompletnym głupcem; dziwne tylko, jak wielu sprzedających uważało wszystkich kontrahentów za skończonych głupców — a kiedy pogłaskał ją po nozdrzach, żeby sprawdzić oczy, zastrzygła uszami. Oczy były czyste i jasne, ani śladu kaprawości. Pomacał nogi, nie znajdując ognisk zapalnych i opuchlizny. Żadnych zmian na skórze otarć ani liszajów. Łatwo mógł wsadzić pięść między żebra a łokieć — świadczyło to o długim kroku — a z koleinie potrafił wcisnąć płaskiej dłoni między ostatnie żebro i guz biodrowy. Z pewnością jest wytrzymała i nie nadweręży sobie ścięgna w galopie. — Mój pan zna się na koniach, jak widzę.