Ituralde spojrzał w stronę Lanasieta i zobaczył go, jak galopuje na czele linii jeźdźców.
— Czekaj — warknął. — Czekaj.
I znowu zdawało się, jakby Tarabonianin usłyszał jego słowa, ponieważ uniósł dłoń i wstrzymał szarżę. Wciąż znajdowali się co najmniej pół mili od wioski. Gorącogłowy głupiec miał zająć pozycje w dwukrotnie większej odległości, na samym skraju lasu, a nadto sprawiać wrażenie, że dowodzi zwykłą hałastrą, którą można zmieść bez wysiłku — trudno, trzeba się będzie zadowolić tym, co jest. Zdławił impuls, by musnąć dłonią rubin w lewym uchu. Bitwa już się zaczęła, a kiedy dowodzi się w bitwie, przede wszystkim należy sprawiać na podkomendnych wrażenie, że jest się całkowicie spokojnym, że całkowicie panuje się nad sytuacją. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z chwiejnym sprzymierzeńcem. Emocje dowódcy w jakiś sposób potrafiły zarazić jego ludzi, a rozzłoszczeni żołnierze zachowywali się głupio, łatwo pozwalając się zabić, czego bezpośrednim skutkiem bywały z kolei przegrane bitwy.
Dotknął czarnej opaski w kształcie półksiężyca, przesłaniającej oko — w dniu takim jak dzisiejszy, mężczyzna powinien wyglądać najlepiej, jak może — i kilkukrotnie odetchnął miarowo, póki naprawdę nie opanował go spokój, odpowiadający zewnętrznym pozorom; potem spojrzał w kierunku obozu. Większość Tarabonian siedziała już na koniach, czekali wciąż jednak na galopujących do obozu Seanchan, prowadzonych przez wysokiego dowódcę z pojedynczym, cienkim piórem na dziwacznym hełmie — gdy tamci przybyli, uszykowali się za nimi, wieczorni przybysze zajęli miejsca na tyłach.
Ituralde przyjrzał się uważniej postaci dowódcy, widocznej w przestrzeni między domami. Pojedyncze pióro oznaczało pewnie porucznika, może nawet podporucznika. Czyli najprawdopodobniej gołowąs na swym pierwszym posterunku albo posiwiały weteran, który potrafi bezlitośnie wykorzystać najdrobniejszy błąd wroga. Dziwny był fakt, że damane, łatwo rozpoznawalna po srebrnej smyczy łączącej ją z siodłem kobiety na drugim koniu, poganiała swego wierzchowca równie ochoczo co wszyscy. Zawsze mu mówiono, że damane są więźniarkami, ta jednak wydawała się równie gorliwa co tamta druga kobieta, sul’dam. Może...
Nagle poczuł, że oddech zamiera mu w gardle, a wszelkie myśli o damane pierzchają z głowy. Na uliczkach wioski wciąż byli ludzie — grupka złożona z siedmiorga czy ośmiorga mężczyzn i kobiet wędrowała przed galopującą kolumną, zdając się nie słyszeć narastającego za plecami stukotu kopyt. Seanchanie nie mieli już czasu, by zatrzymać rozpędzony oddział, nawet gdyby chcieli, a przecież nie mogli chcieć, skoro wróg czekał z przodu... niemniej ręka dowódcy nawet nie zadrżała na wodzach, kiedy stratowali tamtych. A więc weteran. Mamrocząc modlitwę za zmarłych, Ituralde opuścił szkło. Temu co nastąpi za chwilę, lepiej przyglądać się gołym okiem.
Jakieś dwieście kroków za granicą wioski, w miejscu gdzie wcześniej zajęli pozycję łucznicy, oficer zaczął formować swój oddział. Jedną dłonią dając znaki Tarabonianom na tyłach, drugą uniósł do oka szkło powiększające i spojrzał na Lanasieta. Promienie słońca zamigotały w metalu oprawy. Dniało. Tarabonianie zgrabnie podzielili szyk, groty lanc zalśniły, drzewce ustawiły się pod tym samym kątem, zdyscyplinowana kawaleria zajęła miejsca po obu stronach stanowisk strzeleckich.
Oficer pochylił się w siodle i przez chwilę naradzał z sul’dam. Gdyby teraz dał jej i damane wolną rękę, wszystko mogło skończyć się katastrofą. Oczywiście, w przeciwnym wypadku też się mogło tak skończyć. Ostatni Tarabonianie — ci, którzy najpóźniej przybyli na miejsce — ustawili się szeregiem jakieś pięćdziesiąt kroków za pozostałymi: wbili groty lanc w ziemię i wyciągnęli z futerałów w jukach krótkie łuki. Lanasiet, żeby go skręciło, pognał swych ludzi do szarży.
Ituralde na moment odwrócił głowę i przemówił na tyle głośno, by żołnierze go usłyszeli.
— Przygotujcie się. — Skóra siodeł zaskrzypiała, kiedy tamci wzięli wodze w dłonie. Potem cicho odmówił kolejną Modlitwę za poległych i wyszeptał: — Już.
Jak jeden mąż trzy setki stojących w jednym szeregu Tarabonian uniosło łuki i wypuściło strzały. Nie potrzebował szkła powiększającego, żeby zobaczyć, jak sul’dam, damane i oficer zmieniają się w trzy naszpikowane strzałami jeże. Kilkanaście trafień, które każde z nich otrzymało, niemalże zmiotło ich z siodeł. Ten rozkaz nie przyszedł mu łatwo, jednak kobiety były najgroźniejszymi wrogami. Reszta salwy powaliła większość łuczników i dała się we znaki jeździe. Zanim jednak ciała konnych dotknęły ziemi, w powietrze wzbiła się kolejna salwa, dobijając łuczników i wymiatając kolejne siodła.
Wzięci z zaskoczenia Tarabonianie, lojalni wobec Seanchan, z początku chcieli walczyć. Ci, którzy uniknęli strzał, zawrócili konie i zniżyli lance do ataku. Pozostali jednak, prawdopodobnie zdjęci paraliżem władz umysłowych, który czasem dotyka żołnierzy na polu bitwy, próbowali użyć swoich łuków. I wtedy runęła na nich trzecia salwa, kotwowe groty strzał z tej odległości łatwo przebijały napierśniki, a niedobitki zrozumiały wreszcie, kim właściwie są — to znaczy niedobitkami. Większość ich towarzyszy leżała już na ziemi, nieliczni próbowali wstać, mimo iż naszpikowani kilkoma drzewcami. Wciąż jeszcze trzymający się na koniach, znaleźli się w obliczu przewagi liczebnej wroga. Wystarczyło, że kilku zawróciło konie i w jednej chwili pozostali gnali kupą na południe, ścigani ostatnią salwą, która powaliła jeszcze paru.
— Wstrzymać ostrzał — mruknął Ituralde. — Nie ruszać się.
Kilku konnych łuczników wystrzeliło wprawdzie, ale pozostali przezornie zastosowali się do rozkazu. Mogli zabić jeszcze paru, nim wróg znajdzie się poza zasięgiem, niemniej tamci zostali już pokonani, a nie minie wiele czasu, kiedy będzie się liczyła każda strzała. Chwała im za to, że żaden nie rzucił się w pościg.
Oczywiście Lanasiet nie potrafił się powstrzymać. Z rozwianymi połami płaszczy on i jego dwustu jeźdźców gnali za uciekającymi. Ituralde prawie potrafił sobie wyobrazić, że słyszy krzyki hordy ścigającej ofiarę. — Podejrzewam, że właśnie po raz ostatni widzieliśmy Lanasieta, mój panie — powiedział Jaalam, ściągając wodze swego siwka obok Ituralde.
Ten tylko nieznacznie wzruszył ramionami.
— Niewykluczone, mój młody przyjacielu. Z drugiej strony, może jednak nabierze rozumu. Tak czy siak, nawet przez moment nie przypuszczałem, że Tarabonianie wrócą z nami do Arad Doman. A ty?
— Nie, mój panie — odpowiedział wyższy z dwu mężczyzn. — Ale zakładałem, że honor każe mu przynajmniej dotrzymać pola w jednym boju.
Ituralde uniósł szkło powiększające, żeby spojrzeć na Lanasieta, wciąż gnającego na złamanie karku. Można już było o nim zapomnieć, mało prawdopodobne, by nabrał rozumu. Trzecia część jego sił zniknęła równie nieodwołalnie, jakby zabiła ich ta damane. Liczył jeszcze na kilka dni. Teraz będzie musiał zmienić plany, być może wybrać jakiś inny cel.
Zmusił się, żeby zapomnieć o Lanasiecie i spojrzał w miejsce, gdzie stratowano tamtą grupkę... aż jęknął ze zdziwienia. Nie dostrzegł żadnych stratowanych ciał. Musieli je zabrać przyjaciele i sąsiedzi, choć przypuszczenie takie w obliczu bitwy szalejącej tuż za granicą wioski wydawało się równie absurdalne, co przypuszczenie, że podnieśli się o własnych siłach i odeszli, gdy konie odjechały.