— Dlaczego? Przecież nie chodzi ci o to, że jestem twoją córką. Więc dlaczego?
Jego twarz wykrzywiała się w męce. Zadała mu pytanie, na które nie chciał odpowiedzieć i czerwie główne poddawały go torturom nie do zniesienia. Ale chociaż zdawała sobie z tego sprawę, nie chciała ustąpić. Pamiętała wyraz jego twarzy tej nocy, kiedy umierała matka. Wtedy, gdy przywdział maskę żalu.
— Nigdy nie usłyszałam od ciebie, ojcze, dlaczego tak rozpaczałeś, kiedy przyniesiono ci ciało mojej matki?
Jego usta otworzyły się do krzyku, który się jednak nie wydobył.
— Zew Spękanej Skały. To nie ja miałem tam pójść. Miałem przyprowadzić tam ciebie. Całą i zdrową. Czułem zew tylko w twojej obecności.
— Ale to nie jest odpowiedź na moje…
— Przy tobie zawsze była matka. Ją też przyzywała Spękana Skała. A ona była słabsza ode mnie. Próbowała z tobą uciec. Dlatego musiałem ją odsunąć. Poprzysięgła, że nie ustąpi, aż dostanie cię z powrotem i zrobi wszystko, by mi ciebie odebrać.
Patience nawet teraz, choć czuła już straszliwy lęk, nie rozumiała, co się wtedy musiało wydarzyć.
— Posłuchaj, głupia dziewczyno! Czy nie nauczyliśmy cię z Angelem słuchać? Mój ojciec był na tyle słaby, że pozwolił dziadowi żyć, chociaż powinien był go zabić. Hekat chciała cię zabrać do Spękanej Skały. Ja nie miałem tyle siły, by zabić ciebie, a tym samym przeciwstawić się nieznanej mocy, ale nie byłem całkowicie bezwolny.
Patience przestała pompować powietrze.
— Ty to zrobiłeś — wyszeptała. — Powiedziałeś mi, że to żołnierze chcieli się przypochlebić Orucowi. Mówiłeś nawet, że zostali za to ukarani śmiercią. A to byłeś ty!
Jego wargi układały się w słowa, które nie mogły zabrzmieć.
— Nie chciałem ci tego powiedzieć. Nigdy. — Jego oczy oskarżały ją. — Zmusiłaś mnie do tego, choć ta wiedza nie była ci potrzebna.
Tego już nie potrafiła znieść.
— Dlaczego nie pozwoliłeś, by zabrała mnie do Spękanej Skały? Mogłabym cierpieć, byle tylko ona pozostała przy życiu.
Z jego ust wyczytała:
— Królewski dwór to cały świat.
— Nie byłeś heptarchą! Nie na tobie spoczywała odpowiedzialność za cały świat! Nie musiałeś zabijać mojej matki!
Zepchnęła słój ze stołu na podłogę. Ale zaraz podbiegła, podniosła naczynie i zebrała galaretę, która utrzymywała szyjki przy życiu.
Kiedy uklękła koło niego, patrzył na nią nieruchomym wzrokiem, a jego usta poruszały się.
— Pozwól mi umrzeć — prosił bezgłośnie.
Więc zrobiła jedyną rzecz, jaką mogła zrobić. Ujęła głowę lorda Peace za szczękę i oderwała ją od wieszadła, do którego była przyczepiona. Czerwie główne wiły się pozbawione odpowiedniego środowiska, a szyjki opadły na podłogę. Przez cały czas ojciec patrzył na nią z miłością i wdzięcznością.
A potem, pełna żalu i wściekłości, cisnęła głowę przez otwór w kracie sufitu i wdrapała się za nią. Trzymała ją przez następne dziesięć minut, kiedy gramoliła się systemem kanałów powietrznych aż do wentylatora za barakami garnizonu. Zanim Patience tam dotarła, głowa już nie żyła i w żaden sposób nie dałoby się przywrócić jej do życia. Przez chwilę rozważała, czy nie zostawić głowy przy drzwiach. Niech żołnierze tłumaczą królowi, skąd się tam znalazła.
Nie. Nie mogła porzucić głowy ojca jak kociego truchła na ulicy. Jego to już nie obchodziło, nie potrzebował teraz żadnych oznak czci i poważania. Ale Patience nie było to obojętne, nie potrafiła znieść myśli, że ojciec, choćby uosobiony w jednej tylko części ciała, mógłby zostać potraktowany bez należytego szacunku.
Jednego tylko nie potrafiła zrozumieć — dlaczego go nie znienawidziła?
Zabił matkę. Łkał, kiedy pokazano mu jej podzielone na części ciało, okazywał żal, całował córkę, starając się jej dodać otuchy — a przecież to on ją zabił. Z powodu jakiejś starej przepowiedni. Siedem tysięcy lat temu ich przodek oszalał, a potem kilkuset myślicieli wbrew zakazom wybrało się w podróż do miasta geblingów — i z tego powodu jej matka została zamordowana przez własnego męża.
Ale to przecież ten sam potwór uczynił ją tym, kim była. Nie kierowała się miłością. Z pewnością go nie kochała. I nawet nie poważała. Lecz z szacunku dla siebie samej nie mogła postąpić inaczej.
Idąc wzdłuż urwiska za murami królewskiego pałacu, zbierała kamienie i wkładała je do ust ojca, a potem cisnęła to zimne, bezkształtne truchło w morze.
Rozdział 5
HEPTAM
Oczekiwała, że Angel w przebraniu będzie nauczał astrofizyki na terenie Szkoły. Ale tam go nie znalazła. Nie zdziwiła się zbytnio. Miała się przecież zjawić w umówionym miejscu, jak tylko dotrze do miasta wieść o śmierci lorda Peace. Każda chwila zwłoki stanowiła zagrożenie dla Angela, który był znaną postacią i mógł zostać rozpoznany mimo przebrania.
Może czekał na nią do zmroku. Ale na pewno nie ośmieliłby się pozostać w obrębie murów miasta w nocy. Kręciło się zbyt wiele sowicie opłacanych języków, zbyt wiele oczu, które mogły dostrzec i zapamiętać nowego nauczyciela, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Ale może rankiem powróci znowu. Wciąż przebrana za chłopca szwendała się, jak i inni młodzi ludzie poszukujący nauczyciela, który by szczególnie ich zainteresował. Po bezsennej nocy była porządnie zmęczona. Ale do jej przygotowania należało też hartowanie mdłego ciała w bezsenności. Angel z ojcem przedłużali Patience czas czuwania i teraz nie wiedziała nawet, jakie są granice jej wytrzymałości.
Szybko zorientowała się, którzy z kręcących się w tłumie ludzi są szpiegami. Ich nie szkolił Angel ani lord Peace. Nie znali się więc na subtelnościach swojej profesji. Patience wiedziała, że nie ona jedna rozpoznaje tych fałszywych poszukiwaczy wiedzy. Wielu z nauczycieli zaczynało rozważniej dobierać słowa, by nikt nie mógł ich oskarżyć o zdradę. Patience wiedziała również, że szpiedzy, których tutaj widzi, nie są dla niej groźni. Obawiała się tylko takich, których nie potrafiła rozszyfrować.
Ruszyła w stronę królewskiego portu, dzielnicy magazynów i doków, która kiedyś stanowiła oddzielne miasto, a i teraz posiadała odrębną władzę i nawet osobne prawa. Na Wielkim Rynku śmierdziało rybami i kiełbasą, alkoholem i przyprawami. Tutaj nie mogła wałęsać się zbyt długo, nic nie kupując. Handlarze zatrudniali własnych szpiegów, którzy chronili ich przed złodziejami. Skierowała się więc w stronę budek tłumaczy. Przystanęła koło człowieka, który, tak przynajmniej głosił jego szyld, potrafił przekładać z aragant na dwelf, z dwelf na gauntish z gauntish na geblic, a potem jeszcze na potoczną mowę. I obiecywał nie zmienić przy tym jednego słowa. Ta ewidentnie kłamliwa reklama od razu jej się spodobała. Pochyliła się nad stołem przekładacza. Spojrzał na nią spod ciężkich brwi.
— Zabierz ręce z mojego stołu — powiedział w agarant — bo ci je odetnę.
Patience odpowiedziała w panx, którym posługiwała się tak, jakby wyssała go z mlekiem matki:
— Moje ręce za twoją torbę z prowiantem. Uważam, że to uczciwa transakcja.
Spojrzał na nią z ukosa.
— Nikt już nie używa panx — powiedział. — Sam go nie znam.