Выбрать главу

Poza linią krwi heptarchy, która trwała nieprzerwanie. Jedyna stała wartość od chwili przybycia ludzi na Imaculatę. W całej człowieczej historii nie było takiego wypadku. Starała sobie przypomnieć, czy ludzkości zdarzyło się kiedyś cokolwiek podobnego. Imperium Rzymskie trwało nie dłużej niż tysiąc lat. Instytucja papieży dwa tysiące pięćset. Nawet patriarchat konstantynopolski już nie istniał, choć utrzymał się dość długo, by stworzyć kolonię na Imaculacie. Koloniści mieli być wierni religii greckokatolickiej, choć nie znali greki ani nie dbali o zachowanie jakichkolwiek obrzędów starogreckiego kościoła. Nic nie przetrwało prócz rodu heptarchów.

Do tego momentu, pomyślała Patience, kiedy wróg, Nieglizdawiec, dostanie mnie w swoje ręce. Jeśli mnie pokona, heptarchia przestanie istnieć. A jeśli będę stawiać mu opór, wydam na siebie wyrok śmierci.

Sady pojawiały się coraz rzadziej, za nimi widać już było ścianę lasu. Tu i ówdzie wyłaniało się jeszcze jakieś zbiorowisko domów z pasącymi się obok krowami, na polach widać było gdzieniegdzie pracujących farmerów, a na drodze bawiły się dzieci, które biegły za powozem, dopóki im sił starczyło. Sken klęła na nie głośno, co wprawiało je w znakomity humor, a Patience udawała, że świetnie się tym wszystkim bawi. Tylko Angel pozostawał ponury i ostro poganiał batem konie do szybszego biegu.

Wreszcie, wczesnym popołudniem, las wyparł zabudowania. Droga biegła teraz w tunelu gęstych krzaków i wielkich drzew. Wprost znakomite miejsce na napad. Patience znowu ogarnęło zawstydzenie, że naraziła swoich towarzyszy na takie niebezpieczeństwo.

Wjechali na prosty odcinek drogi, prowadzący przez najgęstszy busz. W pewnej odległości zobaczyli przed sobą grubą linę przeciągniętą nad drogą na wysokości końskiej szyi.

— Bezczelni, czyż nie? — odezwała się Sken. — Zostawili nam mnóstwo czasu, żebyśmy się zorientowali, co nas czeka.

— Zawracam — oznajmił Angel.

Patience poczuła, że gotowa jest wyrazić przyzwolenie. Ale nie na próżno wyrabiano w niej latami dyscyplinę. Opór stał się jej siłą napędową, choćby kosztem cierpienia.

— Jeśli chcesz, możesz wracać — oświadczyła. — Ja jadę dalej. Naszykowała dmuchawkę z rzutkami. A gdyby została złapana, pozostawała jej jeszcze druga broń — pętla. Miała ponadto przerzucony przez ramię drewniany łuk. Strzały, wszystkie zatrute, czekały w kołczanie. Umiała się tak z nimi obchodzić, by nie stanowiły dla niej zagrożenia. Ojciec już dopilnował, by uodpornić ją na większość stosowanych trucizn, zanim jeszcze skończyła dziesięć lat. Zsunęła się z powozu i ruszyła długimi krokami w kierunku liny.

Sken zaklęła, ale podążyła za nią, dzierżąc w każdej ręce topór. Angel z ponurą miną prowadził powóz tuż za nimi.

— Zabiją nas, kiedy im się będzie podobało — krakał posępnie.

— Uważaj na drzewa! — krzyknęła Patience. — Karczmarz twierdził, że lubią torturować ludzi. Będą próbowali wziąć nas żywcem.

— No to poprawiłaś mi samopoczucie — wtrąciła Sken.

— Lina jest twoja — powiedziała Patience.

— To jasne jak słońce.

Patience przebiegła wzrokiem po krzakach i koronach drzew nad ich głowami. Liście przepuszczały za mało światła, by coś widzieć. Poza tym wiał lekki wietrzyk, maskujący ruchy rabusiów. Patience dostrzegła tylko dwóch mężczyzn, czających się w koronach drzew. Bez wątpienia łucznicy. Ale niełatwo było wycelować i strzelić z łuku w dół, szczególnie w ruchomy cel. Gdyby strzelcom udało się trafić, to w znacznym stopniu byłby to przypadek.

Naprawdę obawiała się tylko napastników na ziemi. Bez wątpienia co najmniej kilkunastu kryło się za drzewami. Mogli pojawić się z każdej strony. Wsunęła strzałkę w dmuchawkę, a trzy następne naszykowała w prawej ręce.

Od liny dzieliło ich jeszcze jakieś kilka metrów, kiedy zza drzew wyłoniło się czterech mężczyzn. Ustawili się pośrodku drogi, za liną. Stali pewnie, z uśmiechem na ustach, przekonani, że ich ofiary nie mają szans. Jeden postąpił krok do przodu, jakby chciał przemówić. Patience wiedziała, że w tym czasie inni mają ich otoczyć. A więc nie pozwoli mu nic powiedzieć. Dmuchnęła w rurkę. Celowała w szyję, ale rzutka poszybowała wyżej i trafiła napastnika prosto w usta. Mężczyzna stał jak zamieniony w słup soli. Jego kompani nie zauważyli strzałki. Dzięki temu miała czas na załadowanie następnej i na kolejny strzał, zanim pojęli, co się dzieje. Druga strzałka trafiła kolejną ofiarę w czoło. Pierwszy mężczyzna zacharczał i upadł, powalony trucizną, która właśnie dotarła do jego mózgu. Drugi cofnął się o krok, jakby zdziwiony, że niespodziewanie odebrano mu inicjatywę.

Sken poruszała się powoli, zbierając się do skoku, i nagle jednym ruchem topora przecięła linę. W tym samym momencie Angel pogonił konia, a Sken jednym susem dopadła powozu. Patience biegła przez chwilę obok, a potem również wskoczyła. Powóz przetoczył się po leżących ciałach. Ktoś ukryty w krzakach powiedział:

— Chłopak dostał Druciarza. Strzelił mu prosto w usta.

Przez moment wydawało się, że uda im się przedrzeć przez zasadzkę, ale zaraz rozległy się krzyki. Za powozem posypał się grad strzał. Angel zaciął konie, wrzaskiem zmuszając je do biegu, lecz nagle sam zacharczał i zadławił się. Strzała utkwiła mu w karku. W tej samej chwili liczne ręce chwyciły konie i zatrzymały powóz.

Patience nie miała czasu martwić się Angelem. Szczęśliwie rabusie tracili cenne minuty, odcinając uprząż koni. Patience krzyknęła do Sken, by nie zwracała uwagi na zwierzęta. Kobieta zajęła lewą stronę powozu, wywijając toporem. Dookoła tryskała krew. Napastnicy odstąpili od Sken, wyraźnie z nadzieją, że zajmie się nią łucznik. Patience wydmuchiwała jedną po drugiej śmiercionośne strzałki — na taką odległość trudno było nie trafić — i ci z mężczyzn, którzy nie zostali uderzeni toporem, skręcali się teraz w agonii. Reszta napastników wyraźnie okazywała mniejszy zapał do walki. Ich dowódca został przecież zabity i do tej pory stracili już kilkunastu mężczyzn, a jeszcze paru odniosło poważne rany od topora, zaś każda strzałka niosła śmierć kolejnemu z nich. Wykrzykiwali straszliwe groźby i przekleństwa, ale widząc, że zapas strzałek jest niewyczerpany, zaczęli wreszcie uciekać.

Sken została poważnie zraniona w ramię.

— Nic mi nie będzie — powiedziała. — Tylko musimy się stąd wydostać. Nie możemy się zatrzymywać.

— Trzeba pociągnąć wóz. Czy dasz radę?

— Zostawmy powóz i uciekajmy. Na cóż zdadzą się nam pieniądze, kiedy będziemy martwi?

— Angel żyje. Jak inaczej zdołamy go stąd wydostać?

Sken spojrzała na strzałę tkwiącą w szyi Angela, odchrząknęła i przejęła rolę koni.

— A ty dobrze rozglądaj się na boki — poleciła.

Rana nauczyciela nie krwawiła zbytnio. Patience wiedziała, że lepiej zostawić grot w ciele, dopóki nie można będzie założyć porządnego opatrunku. Najlepiej byłoby dotrzeć do jakiegoś miasta i powierzyć Angela opiece doświadczonego lekarza, ale na to nie miała nadziei. Powinna jak najśpieszniej zawrócić do Strażnicy Wodnej, gdzie na pewno znalazłby się medyk. A kiedy Angel poczułby się lepiej, kontynuowaliby podróż wodą.

W tej samej chwili poznała, że jest to myśl przesyłana jej przez Nieglizdawca. A może nie? A jeśli był to po prostu głos rozsądku? Swoim uporem mogła doprowadzić do śmierci Angela. Przecież nawet nie wie, czy przed nimi jest jakaś wioska, a jej oddany przyjaciel, jej wychowawca, właściwie jedyny ojciec, jakiego kiedykolwiek miała, umiera w powozie.