Naprzód. Odrzuciła wszystkie inne myśli. Naprzód. Rozejrzała się wzdłuż drogi i po bokach, wypatrując bandytów lub koni. W pewnej chwili na drodze za nimi pojawił się mężczyzna z łukiem w ręku. Zginął, zanim naciągnął cięciwę. Innych nie było widać. Może zrezygnowali. To nieważne. Teraz one nie mogły już zwolnić biegu ze względu na Angela.
Chciała dołączyć do Sken i pomóc jej ciągnąć powóz.
— Odejdź — krzyknęła kobieta. — Mylisz mi rytm. Pilnuj nas. Wreszcie drzewa rozrzedziły się i pojawiły się sady oraz pola. Na widok powozu wieśniacy zaczęli krzyczeć i zbierać się w gromadę.
— Druciarz pozwolił wam tędy przejechać? — zdziwiło się jakieś dziecko.
— Czy macie tu medyka? — spytała Sken.
— Ale nie chodzi nam o wioskowego znachora — dodała Patience.
— Ci czasami wiedzą więcej niż miejscowi lekarze — odparła Sken. — Jeśli ktoś taki tu mieszka, tym lepiej dla starego człowieka.
— Mamy medyka — powiedział jakiś mężczyzna. — Geblinga. Jest bardzo dobry w swoim fachu.
— Czy możecie pociągnąć powóz? — zapytała Sken. — Zaciągniecie go do lekarza? Zapłacimy.
— Druciarz zostawił wam pieniądze?
Patience miała już dość ciągłego wypytywania o rabusia.
— Druciarz nie żyje — wyjaśniła. — Zabierzcie nas do medyka.
— Ładny chłopak — zauważyła jedna z dziewcząt, niezwykle szpetna i o nierównych zębach. Patience westchnęła i wdrapała się do powozu. Angel miał otwarte oczy. Ujęła go za rękę, by złagodzić lęk, który niewątpliwie go męczył.
— Jesteśmy u przyjaciół — powiedziała.
Kilku wieśniaków ujęło dyszle wozu, inni pchali go z tyłu. Sken z uczuciem ulgi wdrapała się do środka. Kiedy powóz zaczął się toczyć, Patience ogarnęło jakieś dziwne uczucie. Słodyczy i spokoju. Ból, który zadawał jej Nieglizdawiec, gdzieś zniknął. Za to pojawił się znowu zew Spękanej Skały. Przynaglał ją do podróży na północ. Tam oczekiwał ją kochanek, marząc o czułych pocałunkach, gotów wypełnić jej łono nowym życiem. Patience pokonała tę nową kuszącą wizję, podobnie jak wcześniej poradziła sobie z cierpieniami. Nieglizdawiec chce, by teraz śpieszyła dalej. Z czego wniosek, że znalazła się we właściwym miejscu. W drodze do medyka-geblinga, w wiosce odciętej od świata przez bandę rabusiów. Nieglizdawiec nie mógł kierować nią lepiej niż dokładna mapa. Czyżbym — pomyślała — pomimo wszystko zrobiła dokładnie to, czego życzy sobie mój wróg? Czy też go pokonałam?
— Tutaj! — krzyknął jeden z wieśniaków. Stanęli przed dość dużym domem na skraju wioski.
— Mieszka z siostrą — dodał inny. — I z człowiekiem-olbrzymem.
— Mówią, że brat i siostra sypiają ze sobą — dodał ktoś z tylu.
— Plugawe bestie.
— Ale ten jest naprawdę dobrym medykiem.
— Jak się nazywa?
— Ruin — odparł mężczyzna.
— Zachęcające imię.
Z komina płynął dym. Nie zatrzymuj się tu, wołał głos ze Spękanej Skały. Śpiesz się. Angelowi nic nie będzie. Dalej, idź dalej, dalej.
Otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta gebling. Choć porośnięta futrem, wyglądała na schludną, wcale nie plugawą. A według kanonów urody swojej rasy była wyjątkowo piękna. Patience dostrzegła błysk inteligencji w jej oczach i uznała, że może jej zaufać. Postanowiła jednak nie przyznawać się, że zna geblic. Ten dom był bardzo ważny, skoro Nieglizdawiec nie chciał, by przeszła przez jego próg. Wobec tego wejdzie tam jako ambasador i uzyska wszystkie możliwe informacje, zanim podejmie jakąkolwiek decyzję.
Miała też nadzieję, że uda się uratować Angela. Kiedy wieśniacy wnosili go do środka, w ranie pojawiła się krew z pęcherzykami powietrza. Patience zastanawiała się, czy nie rozrzucić w tłumie miedzianych monet, ale zamiast tego wyjęła stalowy pieniądz i wręczyła go starszemu mężczyźnie, który wyglądał na przedstawiciela miejscowej władzy.
— To dla całej wioski za waszą dobroć. — Starzec uśmiechnął się i pokłonił, a ludzie wymamrotali podziękowania. Wszyscy razem nie mogliby tyle zarobić przez cały rok.
Rozdział 8
DOM GEBLINGÓW
Reck wiedziała, że wieśniacy nadchodzą, zanim zbliżyli się do jej domku. Wiatr przynosił pełne podniecenia głosy. Przekrzywiła głowę na bok, by lepiej słyszeć. Nie, nie było w nich gniewu. Ta wioska nie pozwoliła kapłanom poprowadzić się przeciwko geblingom. Co nie oznaczało, że w przyszłości coś takiego nie mogło się wydarzyć. Trudno przewidzieć, kiedy ludzi porwie pasja religijna i zaczną zabijać.
Ale skąd to podniecenie, jeśli idą do medyka? Ktoś ważny musi potrzebować pomocy. Oczywiście obcy, ponieważ w Nabrzeżnej Wiosce, jednej z tysięcy o takiej samej nazwie wzdłuż Żurawiej Wody, nie mieszkał nikt na tyle nadzwyczajny lub możny. Obcy musiał być ranny, a nie chory, ponieważ choroba nigdy nie ekscytuje tłumu tak długo. Lęk przed zarażeniem rozprasza zbiorowisko.
Reck podeszła do drzwi i zawołała Willa. Okopywał ziemniaki na polu. Usłyszał ją, zamachał w odpowiedzi ręką i pociągnął wózek do stodoły. Był wysokim mężczyzną, wielkim nawet jak na ludzkie standardy. A od geblingów był dobre dwa razy większy. Służył kiedyś jako najemny żołnierz, niewolnik walczący to w jednej armii, to w drugiej. Doświadczony zabójca, a w dodatku silniejszy niż ktokolwiek, kogo Reck znała.
Ale ona nie bała się go. Znalazła go wiele lat temu, kiedy uciekł z wojska. Zaofiarowała mu opiekę i miejsce na farmie. To mu wystarczyło. Żyli sobie z Reck całkiem przyjemnie. Niewiele rozmawiali, bo też mało mieli sobie do powiedzenia. Każde porządnie wykonywało swoją część pracy i to dawało im zadowolenie.
Byli też na tyle mądrzy, by nie afiszować się zbytnio. Przez te wszystkie lata trudno było geblingom ukryć przed wieśniakami, że mieszka z nimi olbrzym. Nie chcieli kłamstwami obrażać ludzi, więc po prostu kiedy przynoszono chorego lub rannego, Will schodził wieśniakom z oczu. Nie było żadnych problemów. Will chował się zawsze do stodoły, wdrapywał na poddasze i spał, dopóki ludzie sobie nie poszli. Will miał niezwykłą zdolność zasypiania, kiedy tylko chciał i na tak długo, jak chciał. Reck nieraz zastanawiała się, czy Willa nawiedza sen, który ją dręczy tak często. Myślała o tym, ale nigdy go nie zapytała. Porządny gebling nigdy nie pyta o cudze sny.
Zobaczyła, że ludzie ciągną w stronę jej domu powóz. Bez koni. Co oznaczało, że właściciela wozu zaatakowali rabusie — bez wątpienia banda Druciarza. Żadna niespodzianka. Dziwne raczej, że ktoś uszedł z życiem. Zazwyczaj Druciarz staranniej wykonywał swoją robotę.
Wciągnęła powietrze. Czuła zapach krwi, ale nie wnętrzności ludzkich. Może to tylko powierzchowna rana, którą zdoła sama oczyścić i opatrzyć, nie czekając, aż jej brat wróci do domu.
Na wozie siedział młody chłopak. Rozmawiał z wieśniakami. Wyraźnie on tu wydawał polecenia. Na kolanach chłopca spoczywała głowa starego człowieka. Gruba, prostacka kobieta zajmowała miejsce na koźle, pokrzykując do wieśniaków, którzy ciągnęli wóz. Poganiała ich przekleństwami, obietnicami i urąganiem. W takim razie to stary człowiek był ranny. Tylko jeden? I puścili takiego młodego chłopaka? Druciarz miał oko na młodziaków, z którymi lubił się zabawić. Coś dziwnego musiało się wydarzyć w lesie. Jeśli oni żyją, to Druciarz prawdopodobnie musiał zginąć. Nie wiadomo, kim są ci podróżni, ich skromny wygląd musi być mylący. To Reck rozumiała doskonale. Ona też była kimś więcej, niż to ujawniała.