Choć Sken była rzeczywiście dobrym kapitanem, zdarzało jej się również popełniać błędy. Po kilku dniach Patience zauważyła, jak bezlitośnie tyranizuje ona Willa, głównie dlatego, że jej na to pozwalał. Musieli bez wątpienia ważyć tyle samo, a on znacznie przewyższał ją wzrostem. Wręcz komicznie wyglądało, kiedy widziało się go ciągnącego linę albo wlokącego coś z górnego pokładu na dolny lub odwrotnie, kiedy jego potężne mięśnie napinały się jak postronki, a gruba kobieta obrzucała go przekleństwami. Biedny Will, myślała Patience. Poznaje wszystkie złe strony małżeństwa, a żadnej dobrej. Ale znosił wymyślania dobrze, jakby mu wcale nie wadziły. Stało się to częścią życia na łodzi. Patience nie wtrącała się.
Był wczesny ranek. Will wyciągał kotwicę, a Reck wciągała żagiel. Ruin siedział w łodzi, spoglądając ponuro przed siebie. Sken wysłała Patience, by zaknagowała linę, którą Reck ciągnęła w dół. W ten sposób znalazła się koło Ruina, który nie pracował na tej wachcie. Zobaczyła, jak się wzdrygnął, kiedy podeszła bliżej.
— Czy aż tak silnie odczuwasz głos, który mnie woła? — zapytała. Przytaknął, ale nie patrzył na nią.
— Kto to jest ten Nieglizdawiec?
— Nieglizdawiec. On.
— Ale jak wygląda?
— Nikt nigdy go nie widział.
— Skąd pochodzi?
— Wyszedł z tego samego łona, co geblingi.
To był oczywiście język religii i Patience momentalnie zrozumiała znaczenie tych słów.
— W takim razie on jest geblingiem?
— Może nim być. — Ruin wzruszył ramionami. — Ale posiada większą moc niż jakikolwiek gebling. I nienawidzi nas. Tyle tylko o nim wiemy. — Podniósł powoli rękę i wskazał na rzekę. — Ta woda — on zatruwają swoją nienawiścią, by skuwała strachem nasze serca.
— Zew — czy to działa tak samo, jak wtedy, gdy ty i Reck się przyzywacie?
— My nie potrafimy kontrolować się wzajemnie, jeśli o to ci chodzi — powiedział Ruin. — Czujemy, i to wszystko. Im jesteśmy bliżej związani rodzinnie, tym mocniej. Ja i Reck jesteśmy bliźniakami.
— Ale Nieglizdawiec potrafi panować nad każdym z was.
— Nawet nad ludźmi. My tego nie potrafimy.
— On jest jak gebling, tylko silniejszy.
Ruin wydał jej się rozgniewany.
— On nie jest jak gebling.
— Więc dlaczego mówisz o nim on? Skąd możesz wiedzieć, że jest rodzaju męskiego?
— Ty też to wiesz. Ponieważ on szuka siódmej siódmej siódmej córki, a nie siódmego siódmego siódmego syna. — Ruin obrócił się powoli i spojrzał jej w twarz. Uśmiechnął się, ale niezbyt przyjemnie.
— Cóż dobrego może mu dać parzenie się z istotą ludzką? Potomstwo nie byłoby zdolne do życia. Życie pochodzące z innej planety i miejscowe nie może się łączyć.
— Ludzie wręcz wzruszają mnie swą wiarą w mity. Wyraźnie chciał ją zbić z pantałyku. Patience widziała, jak to samo robi z Reck, i nie dała się wciągnąć w grę.
— Czy w takim razie on także jest obcą rasą?
— Niewykluczone. A może jest jedynym przedstawicielem swego gatunku, jaki kiedykolwiek żył.
— To niemożliwe. Gatunki nie biorą się, ot tak, z niczego. Muszą istnieć rodzice. Całe generacje. Tyle przynajmniej mnie nauczono.
— Największą zaletą nauki jest — powiedziała Reck, która właśnie przechodziła za plecami Patience — utrzymywanie głupców na zawsze z daleka od prawdy, nawet tej, że nic nie wiedzą.
Ruin spochmurniał.
— Może taka jest nauka ludzi — powiedział.
Reck złapała go za futro na wierzchu dłoni, a potem trzepnęła w nią.
— Oj! — jęknął. Przykrył uderzoną dłoń drugą i przytulił do siebie, jakby go bardzo bolało.
Reck uśmiechnęła się słodko.
— Nie jesteś lepszym naukowcem niż ludzie.
— Widzę to, co widzę, a nie to, co chcę zobaczyć. A tego nie da się powiedzieć o nich. — Wskazał na Patience ze wzgardą.
Reck podrzuciła głowę.
— Gdybyś zapytał Mądrych spośród ludzi, powiedzieliby to samo o tobie. Nigdy nie widzisz nic, poza tym, czego się spodziewasz zobaczyć. A kiedy to widzisz, nadajesz temu starą nazwę i udajesz, że zjadłeś wszystkie rozumy. W taki sposób każdy mówi to samo, co wszyscy już zgodzili się na ten temat powiedzieć, i wtedy czuje się bezpieczny, jakby zrozumiał świat.
— Ależ ty jesteś mądra! — powiedział Ruin nieprzyjemnym tonem. Patience widziała, że jego gniew nie jest udawany.
— Taką kazała mi być matka, kiedy nadawała mi imię. „Reck”, dziecko, znaczy myśleć, a to z kolei oznacza zastanawiać się nad przyczyną wszystkiego.
— Wasze imiona determinują wam życie? — spytała Patience. — W takim razie rodzice mieli wobec ciebie słodkie plany, Ruin.
Ruin i Reck spojrzeli na nią, jakby dopiero w tej chwili przypomnieli sobie o jej obecności. Odsłonili się przy niej bardziej, niż powinni wobec jakiegokolwiek człowieka. Patience czuła zakłopotanie, że postawiła ich w niezręcznej sytuacji. Ona również zapomniała zachować się dyplomatycznie. Dyplomata jest zawsze czujny w stosunku do obcych, nigdy nie staje się ich przyjacielem. Na moment zapomnieli, że nigdy nie mogą stać się sobie bliscy. To przejęło ich zdumieniem i zirytowało.
Patience uśmiechnęła się i odeszła, czując na plecach ich spojrzenia niby ostrza noży. Ale nie tak dojmująco ostre jak tęsknota, która nią nagle zawładnęła. To przypomniała o sobie Spękana Skała.
Czy tak wielkie pragnienie torturowało ojca, kiedy zabrały się za niego czerwie główne? Czy ugiął się pod taką właśnie mocą, czy jeszcze silniejszą? Czy stanę przed Nieglizdawcem, który chce kobiety, a nie mężczyzny, tylko po to, by ulec jego woli jak głowa bez ciała, która traci siłę oporu? Czy będę tak spragniona, że zrobię wszystko, czego ode mnie zażąda, nie myśląc nawet o oporze?
Te myśli zaprzątały ją przez resztę poranka, kiedy przeglądała rzeczy, które znalazła w kuferku Angela. Gdyby sprawy nie potoczyły się po jej myśli, komplet trucizn na pewno mógł się przydać.
— Cóż za nieostrożność — doszedł ją głos Angela. W jednej chwili zamknęła kufer jak mała dziewczynka, przyłapana na łasowaniu w spiżarni.
— To należy do ciebie — powiedział Angel — ponieważ ja jestem twoim niewolnikiem.
— Nie uważam tego za moją własność — odparła. — Ciebie również nie. Tak naprawdę to nigdy w życiu niczego nie miałam na własność.
— Posiadanie to bardzo subtelna sprawa. Większość ludzi uważa, że posiada mnóstwo rzeczy, które wcale do nich nie należą. Ty myślisz, że nigdy nic nie miałaś, a masz bardzo wiele.
— Cóż takiego?
— Mnie. Ten kufer. I całą ludzkość.
Potrząsnęła głową.
— Być może jestem odpowiedzialna za wszystkich ludzi, ale nigdy o to nie prosiłam i na pewno oni do mnie nie należą.
— Aha. A więc myślisz, że odpowiedzialność i posiadanie to dwie różne sprawy. Matka i ojciec dbają o dziecko i utrzymują je przy życiu — czy więc posiadają je? A jeśli o nie nie dbają, czy nadal dziecko jest naprawdę ich? Dziecko słucha swoich rodziców, służy im, a ponieważ oni postępują z myślą o korzyści dziecka, ono coraz bardziej staje się ich. To ono decyduje, czyje jest.