— Nigdy nie widziałam takiej walki — powiedziała Patience.
— To nic ładnego — stwierdziła Sken.
— Powinniśmy na coś postawić, inaczej pomyślą, że nie przyjechaliśmy tu dla hazardu, i zaczną się zastanawiać, czy nasza obecność nie oznacza kłopotów. — Angel podrzucił ciężką sakiewkę w powietrze i złapał ją. Sken ani na moment nie spuszczała z niej wzroku.
— Ale bardziej mam ochotę na widowisko. Co takiego pokazują?
— Nie wiem. Jest to prawdopodobnie demonstracja rozrzucańca.
— Może powinniśmy poszukać czegoś gdzie indziej.
Angel zmarszczył brwi.
— Jeśli masz zamiar wybrać się do teatru, to znalazłyby się pewno lepsze miejsca niż Wolne Miasto.
— Jestem tutaj w interesach — powiedziała Patience. — Tak więc nie mam specjalnego wyboru.
Usłyszeli pukanie do drzwi. Will wsunął głowę do środka.
— My jesteśmy gotowi, co z wami?
— My też — odparł Angel.
W pomieszczeniu, gdzie odbywały się walki, było dość tłoczno. Angel poprowadził ich najpierw do miejsca, gdzie przyjmowano zakłady. Wszystkie lśniące kolorami ślizgawce przyczepione były do swych szklanych pudełek, w czasie odpoczynku odrastały im nowe członki. Nie miały więcej niż pięć centymetrów średnicy.
— Myślałam, że są większe — powiedziała Patience.
— Będą, ale podczas walki — poinformowała ją Sken. — Głodzą je, by nie ważyły zbyt wiele w czasie transportu. Ale wszystkie ślizgawce są takie same. Liczą się robale.
Robale trzymane były w rojach, do każdej walki przygotowywano po kilkanaście. Na razie poruszały się powoli i bez celu. Patience wkrótce przestała się nimi interesować i rozejrzała się po pokoju gry.
Dziwne, jak łatwo w takim miejscu mieszali się ludzie z geblingami. Nie czuło się podziałów ani szowinizmów. Dostrzegła nawet kilka dwelfów, które nie były służącymi, i parę gauntów, które niekoniecznie musiały być prostytutkami, chociaż trudno to było stwierdzić z pewnością. Gaunty nie radziły sobie najlepiej w grach losowych — zawsze przegrywały. Chyba ludzie nie mogli się zachowywać tak niesportowo, żeby okradać te biedne stworzenia, które nie potrafią się obronić.
Każdy człowiek w tym pomieszczeniu był piękny, a przynajmniej chciał za takiego uchodzić. Stroje kilkunastu grubych dam i zażywnych mężczyzn miały podkreślać ich zamożność. Wszędzie błyskały klejnoty i złote łańcuchy. Brokaty lśniły na szerokich ramionach, welwety spływały z rozłożystych bioder. Ale przy gauntach wyglądali oni jak własne karykatury. Ideałem urody wśród ludzi byli masywni, silni mężczyźni oraz kobiety o pełnych kształtach. Twierdzono, że to dobrze odżywiona rasa, i mówiono to z prawdziwym uznaniem. Ale zarówno mężczyźni, jak i kobiety stąpali tak ciężko, jakby pod ubraniem nosili zbroje z brązu. Za to gaunty poruszały się posuwiście, bez wysiłku, niby tancerze. Zdawało się, że ich nogi nie są połączone z tułowiem, tak że głowa pozostawała zawsze na tym samym poziomie.
Tak brzmiał „Hymn do gauntów”, na wpół satyryczny, na wpół szalony utwór napisany przez starożytnego poetę, który okazał się nazbyt ekscentryczny, by zapamiętano jego imię lub by zapomniano jego wiersze.
A ojciec powiedział jej tak: ludzie nie odczuwają braku maszyn na Imaculacie, ponieważ gaunty są równie użyteczne i o wiele piękniejsze.
Teraz szczególnie jeden gaunt rzucił się jej w oczy. Młodziutki, o jasnych włosach, szczupły. Był nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do swojej wagi. Patience zauważyła, jak tu i tam pojawia się w tłumie obstawiających zakłady. Jakoś zawsze tak się składało, że ręką, a czasem ramieniem bardzo delikatnie ocierał się o krocze któregoś z bogato wyglądających kupców. Homoseksualista? Nie — w chwili, gdy zwracali na niego uwagę, wręczał im jakiś papier. W takim razie musiał sprzedawać coś, co kojarzyło się z seksem.
To było nieuniknione, że dotarł również do Angela. Ale wtedy Patience spostrzegła coś dziwnego. Jej nauczyciel zareagował tak jak wszyscy: moment zdziwienia, spojrzenie pełne miłego zaskoczenia pięknością gaunta, uśmiech rozpoznania na widok kartki i wyraz rozczarowania towarzyszący odejściu chłopca. Chociaż nikt tego nie mógł widzieć, dla Patience było oczywiste, że Angel przez cały czas zdawał sobie sprawę z obecności gaunta. Gdyby ktoś podszedł go naprawdę znienacka, na jego twarzy nie pokazałby się nawet cień zdziwienia, przynajmniej do chwili, kiedy by zrozumiał, o co chodzi. Wtedy mógłby udawać naturalną reakcję, ale nie tak doskonale. Najwyraźniej musiał być świadom roli, jaką spełniał gaunt, ale nie chciał tego ujawnić. Takie zachowanie poważnie zaniepokoiło Patience, ponieważ w pokoju gry nikt nie zwracał uwagi na Angela poza nią i ich towarzyszami podróży. Z jakiegoś powodu Angel interesował się młodym gauntem, lecz chciał to przed nimi zataić.
Patience podeszła do Angela, który teraz przyglądał się uważnie przygotowaniom ślizgawców do kolejnej walki, i wyszeptała:
— Co on sprzedawał? Mała dziwka reklamowała samą siebie?
Angel wzruszył ramionami.
— Gdzieś to wyrzuciłem.
Patience zauważyła skrawek papieru na podłodze i podniosła go. Informacja zapisana była symbolami, a nie normalnym alfabetem, co tłumaczyło, dlaczego wystarczył na nią jeden kawałek papieru. „Lord Strings i jego cudownie cudowna maszyna do topnienia śniegu. Loże. Wejście wyłącznie za zaproszeniami.”
— To tylko sex-show — powiedział Angel. — Niewarte uwagi.
— Dużo jeździłeś po świecie — stwierdziła Patience. — Mnie interesuje to, co tobie może się wydawać nużące.
— Masz dopiero piętnaście lat.
— I kochanka.
Zmarszczył się.
— Czekającego na mnie wśród lodów — dodała. Wymówiła te słowa z wystarczającym naciskiem, by dać mu do zrozumienia, że traktuje sprawę serio.
Grymas znikł z jego twarzy.
— Jeśli chcesz tam iść.
I w tej chwili domyśliła się, że właśnie do tego cały czas zmierzał. Czy chciał, żeby zauważyła jego oszukańcze zachowanie? A może planował jeszcze bardziej zakamuflowany manewr? Z jakiegoś powodu Angel chciał pójść na topnienie śniegu i zobaczyć rozrywkę proponowaną przez lorda Stringsa. Podobnie jak wiele razy w przeszłości, Angel zaskoczył ją. Co takiego dojrzał w małym gauncie, że zdecydował się tam pójść?
Angel zrobił spore zakłady na najbliższą grę, choć nie aż tak wysokie, by zwrócić na siebie powszechną uwagę. Stawiał na wygraną ślizgawca, i to o ponad pięć centymetrów. Założenie było ryzykowne, ale ewentualna wygrana znaczna. Patience nigdy nie widziała hazardującego się Angela, chociaż ojciec dość często brał udział w zakładach. Zawsze zastanawiała się, czy hazard go bawi, czy jest tylko jednym z ruchów w dyplomatycznej rozgrywce.
Ślizgawca wpuszczono do zbiornika, w którym miała się rozegrać walka. Kiedy tylko znalazł się wewnątrz, jego ciało zaczęło się powiększać, gdyż pochłaniał wszystkie otaczające go pożywki. Zanim trzy sekundy później uwolniono robale, stał się już dwa razy większy niż na początku.
Robale w pierwszej chwili poruszały się powoli, jakby ogłupiałe, pływały bez określonego celu. W chwili jednak, gdy jeden z nich trafił przypadkowo w ślizgawca, stały się szybkie i świadome celu.
Ślizgawice oczywiście zauważył je także i natychmiast potraktował jako kolejne danie. Otoczył je ścianą ze sztywnego żelu. Soki trawienne ślizgawca niszczyły ich ciała, a robale wiły się w agonii. Jednak ich ruchy nie były chaotyczne. Poruszały się w stronę żółtka, gdzie mieściła się jego prymitywna inteligencja i cały system rozrodczy. Gdyby zdążyły go dopaść, złożyłyby tam swój własny materiał genetyczny, który pokonałby ciało ślizgawca i zmusiłby go do urodzenia małych robali. Ale ten ślizgawice rósł zbyt szybko. A w dodatku jego żółtko znalazło się przypadkowo z innej strony niż robale. Żaden z nich nie dotarł do celu. Jednak ten, który był najbliżej, znajdował się w odległości czterech centymetrów.