Tak więc należało postarać się o taśmy, które miał w swym posiadaniu Swanson. Howitzer zgodził się z tą argumentacją, zauważył jednak, bo i on chciał mieć rację, że przy rozpatrywaniu alternatywy „wiadomość z gwiazd” albo „oszustwo Swansona” – jej drugi człon obciążony jest parę milionów razy większym prawdopodobieństwem niż pierwszy. Dodał jeszcze, że z uzyskania taśm niewiele Rappaportowi przyjdzie: otrzymawszy wezwanie sądowe i pragnąc stworzyć sobie podstawy skutecznej obrony, Swanson mógł po prostu skopiować posiadaną taśmę i przedstawić ową kopię jako rzekomo osobny oryginał – neutrinowej rejestracji.
Rappaport nie umiał na to odpowiedzieć, ale mając znajomego – specjalistę w zakresie aparatur długoseryjnej rejestracji półautomatycznej – zatelefonował do niego i zapytał, czy taśmy, na których notowano pewne przebiegi naturalne, można odróżnić jakoś od taśm, na które podobne napisy zostały naniesione wtórnie (czyli jaka jest – jeśli w ogóle istnieje – różnica między oryginałem rejestracji a jego kopią). Okazało się, że rozróżnienie takie bywa możliwe; Rappaport zwrócił się wtedy do adwokata Swansona i po tygodniu dysponował już całym kompletem taśm. Wszystkie okazały się oryginałami, jak orzekł rzeczoznawca, tak więc – Swanson oszustwa się nie dopuścił: emisja naprawdę powtarzała się okresowo.
Takiego rezultatu badań nie zakomunikował Rappaport ani Howitzerowi, ani adwokatowi Swansona, lecz tego samego dnia, a raczej tejże nocy, poleciał do Waszyngtonu, wiedząc zaś dobrze, jak beznadziejne może być forsowanie przeszkód biurokracji, udał się prosto do Mortimera Rusha, doradcy prezydenckiego do spraw nauki, byłego kierownika NASA, którego znał osobiście. Rush, fizyk z wykształcenia, prawdziwie pierwszorzędna głowa, przyjął go mimo spóźnionej pory. Rappaport czekał w Waszyngtonie trzy tygodnie na jego odpowiedź. Tymczasem taśmy badali coraz to ważniejsi specjaliści.
Rush wezwał go wreszcie na konferencję, w której uczestniczyło ogółem dziewięć osób; byli między nimi luminarze nauki amerykańskiej – Donald Prothero, fizyk, Yvor Baloyne, językoznawca i filolog, Tihamer Dill, astrofizyk oraz John Bear, matematyk-informacjonista. Sposobem nieformalnym postanowiono na owej konferencji utworzyć specjalną komisję do zbadania „neutrinowego listu z gwiazd”, który otrzymał wtedy, za półżartobliwą sugestią Baloyne’a, nazwę kryptonimową MASTERS VOICE. Rush poprosił uczestników obrad o dyskrecję, czysto prowizoryczną, ponieważ obawiał się, że nadanie sprawie sensacyjnego charakteru przez prasę może tylko przeszkodzić w otrzymaniu niezbędnych funduszów, rzecz bowiem stałaby się od razu przedmiotem politycznej rozgrywki w Kongresie, gdzie pozycja Rusha, jako przedstawiciela silnie krytykowanej administracji, była zachwiana.
Zdawać się mogło, że sprawie został nadany bieg możliwie rozsądny, gdy całkiem nieoczekiwanie wmieszał się w nią niedoszły doktor fizyki, D. Ph. Sam Laserowitz. Z całej relacji o procesie Swansona wyczytał tyle tylko, iż rzeczoznawca sądowy ani słowem nie wspomniał w swym orzeczeniu, jakoby „strefy milczenia” na taśmach były „pustymi miejscami” spowodowanymi periodycznym wyłączaniem aparatury. Pojechał zatem do Melleville, gdzie toczył się proces, i siedział w hotelu, oblegając obrońcę Swansona, ponieważ pragnął dostać taśmy, które winny były, w jego rozumieniu, znaleźć się w muzeum „osobliwości kosmicznych”. Adwokat nie chciał mu ich jednak wydać jako osobie raczej niepoważnej; Laserowitz, który wszędzie wietrzył „antykosmiczne spiski”, wynająwszy prywatnego detektywa śledził obrońcę i dzięki temu dowiedział się, że jakiś człowiek, obcy w mieście, który przyjechał rannym pociągiem, zamknął się z adwokatem w hotelu i otrzymał od niego taśmy, po czym wywiózł je do Massachusetts.
Człowiekiem tym był doktor Rappaport. Laserowitz posłał swego detektywa tropem niczego nie podejrzewającego Rappaporta, a gdy ten pojawił się w Waszyngtonie i kilkakrotnie złożył wizytę Rushowi, uznał, że nadszedł czas działania. Bardzo niemiłym zaskoczeniem dla Rusha i kandydatów na uczestników operacji Masters Voice był więc, artykuł w Morning Star, przedrukowany przez jedną z gazet waszyngtońskich; w którym, pod odpowiednim nagłówkiem, Laserowitz donosił, jak to administracja usiłuje nikczemnym sposobem schować pod korcem bezcenne odkrycie, dokładnie tak samo, jak kilkanaście lat przedtem pogrzebała oficjalnymi wypowiedziami departamentu lotnictwa tak zwane „UFO” – nie zidentyfikowane obiekty latające, czyli sławetne Talerze.
Teraz dopiero Rush uznał, że sprawa może nabrać niepożądanego aspektu na arenie międzynarodowej, gdyby komuś przyszło do głowy, że Stany Zjednoczone usiłowały ukryć przed wszystkimi fakt nawiązania łączności z cywilizacją kosmiczną. Nie przejął się co prawda zbytnio artykułem, gdyż jego niepoważny ton dyskredytował zarówno autora, jak i samą informację, liczył więc, jako najbardziej doświadczony na terenie praktycznym publicity, na to, że jeśli zachowa się milczenie, wszczęty hałas sam rychło ucichnie.
Baloyne jednak postanowił pójść, całkiem prywatnie, do Laserowitza, ponieważ – wiem to od niego – było mu po prostu żal tego maniaka kosmicznych kontaktów. Sądził, że kiedy w cztery oczy zaproponuje mu jakieś podrzędniejsze stanowisko w Projekcie, wszystko naprawi. Krok okazał się jednak lekkomyślny, choć podyktowany najlepszymi intencjami. Baloyne, który nie znał Laserowitza, dał się nabrać na inicjały „D. Ph.” i myślał, że będzie miał do czynienia z jakimś może odrobinę trąconym, żądnym rozgłosu, zarobkującym niewybrednymi sposobami – ale przecież kolegą, naukowcem, fizykiem. Tymczasem znalazł się naprzeciw rozgorączkowanego człowieka, który, usłyszawszy, że „gwiazdowy list” jest autentyczny, oświadczył mu z histeryczną nonszalancją, że taśmy, a więc i „list”, stanowią jego własność prywatną, z której go obrabowano, a w dalszej rozmowie doprowadził Baloyne’a do wściekłości; widząc, że z nim na słówka nie wygra, Laserowitz wypadł na korytarz i tam zaczął wrzeszczeć, że przekaże sprawę ONZ-owi, Trybunałowi Praw Człowieka, po czym wsiadł do windy i pozostawił Baloyne’a niewesołym refleksjom.
Widząc, co nabroił, Baloyne pojechał niezwłocznie do Rusha i wszystko mu opowiedział. Rush zaniepokoił się poważnie o losy Projektu. Jakkolwiek szanse, że gdziekolwiek zechcą poważnie wysłuchać Laserowitza, były nikłe, przecież taka ewentualność nie dawała się wykluczyć, a gdyby afera przedostała się z prasy brukowej do metropolitarnej, na pewno nabrałaby charakteru politycznego.
Wtajemniczeni wyobrażali sobie doskonale, jaki podniesie się krzyk, że Stany Zjednoczone usiłowały obrabować ludzkość z tego, co winno stanowić jej własność wspólną. Baloyne sugerował wprawdzie, że można by zapobiec temu jakimś zwięzłym, półoficjalnym przynajmniej komunikatem, lecz Rush ani po temu upoważnień nie miał, ani nie zamierzał się o nie starać, ponieważ – tłumaczył – rzecz wciąż jeszcze nie jest całkowicie pewna i żyrować przedsięwzięcia swoją całą powagą na forum międzynarodowym rząd, choćby chciał, nie może dopóty, dopóki wstępne prace nie udowodnią prawdziwości dotychczasowych domniemań. Że zaś szło o delikatną materię, Rush zwrócił się nolens volens do swego znajomego, Barretta, przywódcy demokratycznej mniejszości w Senacie, ten zaś z kolei, poradziwszy się swoich ludzi, chciał uruchomić Federalne Biuro Śledcze, ale stamtąd skierowano go do Centralnej Agencji Wywiadu, albowiem jakiś wybitny prawnik z FBI uznał, że Kosmos, jako leżący poza granicami Stanów, w kompetencje Biura Federalnego nie wchodzi, podlega natomiast CIA, bo ta właśnie poświęca się problemom zagranicznym.
Nieszczęśliwe konsekwencje tego kroku przejawiły się nie od razu, ale w ten sposób został zainicjowany proces już nieodwracalny. Rush, jako osobistość z pogranicza nauki i polityki, zapewne orientował się w niepożądanych skutkach oddania Projektu pod taką opiekę, toteż powstrzymawszy jeszcze swojego senatora na dwadzieścia cztery godziny, wysłał dwu zaufanych do Laserowitza, by przemówili mu do rozsądku. Laserowitz nie tylko okazał się głuchy na perswazję, ile urządził przybyłym taką awanturę, że doszło do bitki, w której interweniowała wezwana przez zarząd hotelu policja.