Całą strefę zabudowaną okalał system skierowanych ku pustyni skośnych tarcz, których zadaniem było łamać falę uderzeniową, wszystkie budowle były bezokienne, o podwójnych murach, z wewnętrzną przestrzenią wypełnioną bodajże wodą. Komunikację sprowadzono do podziemia, budynki zaś mieszkalne i o przeznaczeniach technicznych zaprojektowano obłe i tak rozstawiono, aby nie mogło dochodzić do niebezpiecznej kumulacji sił udarowych wskutek wielokrotnych odbić i załamań fali podmuchowej.
Lecz była to prehistoria owej osady, ponieważ przed zakończeniem budowy zawarte zostało nuklearne moratorium. Stalowe drzwi budynków dokręcono wtedy na głucho, wyloty wentylacyjne zagwożdżono, maszyny i urządzenia warsztatowe zapakowano do pojemników wypełnionych smarem i spuszczono do podziemi (pod poziomem ulic znajdował się drugi: składów i magazynów oraz trzeci poziom – kolejki pospiesznej). Miejsce to gwarantowało doskonałą izolację prac i dlatego ktoś w Pentagonie przeznaczył je Projektowi, może i dlatego również, że dawało się uratować tych kilkaset milionów dolarów, które poszły w beton i stal.
Pustynia nie dobrała się do wnętrzności osiedla, lecz zalała je piaskiem, tak że na początku było mnóstwo roboty z oczyszczaniem, a jak się okazało, instalacja wodna nie działała, ponieważ zmienił się poziom wód gruntowych i trzeba było bić nowe studnie artezyjskie. Zanim trysnęła woda, przywożono ją helikopterami. O wszystkim tym dokładnie mi opowiadano, abym pojął, jak znacznie skorzystałem na tak późnym zaproszeniu.
Baloyne oczekiwał mnie na owym dachu, który stanowił główne lądowisko śmigłowców. Sam budynek mieścił administrację Projektu. Ostatni raz widzieliśmy się przed dwoma laty w Waszyngtonie. Jest to osoba, z której cieleśnie wykroiłoby się dwie, a duchowo – bodaj i cztery. Baloyne jest, i chyba pozostanie, większy od swych osiągnięć, ponieważ bardzo rzadko się zdarza, aby w tak obdarowanym człowieku wszystkie konie psychiczne ciągnęły równo w tę samą stronę. Podobny nieco do świętego Tomasza, który, jak wiadomo, nie w każdych mieścił się drzwiach, a trochę do młodego Assurbanipala (lecz bez brody), zawsze chciał robić więcej, niż mógł. Jakkolwiek czysta to supozycja, podejrzewam, że – wedle onej zasady i w bodaj rozleglejszym zakresie – na samym sobie dokonał w ciągu lat takich operacji psychokosmetycznych, o jakich – w odniesieniu do mojej osoby – mówiłem w Przedmowie. Bolejąc potajemnie (ale to moja hipoteza, powtarzam) nad własnym wyglądem duchowym i fizycznym – ponieważ był niepewnym siebie i nieśmiałym grubasem – przybrał sposób bycia, który można by nazwać ironią obrotową. Wszystko absolutnie mówił w cudzysłowie, z wyakcentowaną sztucznością i przesadą, spotęgowaną także samym wysłowieniem się, jak gdyby grał kolejno lub naraz wymyślane ad hoc role, każdego więc, kto nie znał go długo i dobrze, szokował tym, że nigdy nie było wiadomo, co ma za prawdę, a co za fałsz, kiedy przemawia serio, a kiedy bawi się tylko rozmówcą.
Ów ironiczny cudzysłów stał się wreszcie jego naturą; mógł w nim wygłaszać horrenda, których nikomu innemu by nie wybaczono. Mógł nawet z siebie samego szydzić bez granic, gdyż ów chwyt, w zasadzie bardzo prosty, przez konsekwentne stosowanie obdarzył go niepochwytnością wręcz znakomitą.
Z żartu, z autoironii zbudował wokół swojej osoby takie systemy fortyfikacji niewidzialnych, że właściwie i ci, co – jak ja – znali go od lat, nie umieli przewidywać jego reakcji: przypuszczam, że dbał o to specjalnie i że wszystko, co niekiedy wprost na błazeństwo zakrawało, czynił z tajonym rozmysłem, który tylko wydawał się całkowitą improwizacją.
Przyjaźń nasza wzięła się stąd, że Baloyne najpierw lekceważył mnie, a potem mi zazdrościł. Jedno i drugie raczej mnie bawiło. Zrazu sądził, że jako filolog i humanista nie będzie potrzebował w życiu matematyki, a że był uduchowiony, przekładał wiedzę o człowieku nad wiedzę o naturze. Lecz potem wdał się w językoznawstwo jak w niebezpieczną aferą miłosną, więc począł zmagać się z panującymi aktualnie modami strukturalizmu i zasmakował, jakkolwiek opornie, w matematyce. Dostał się więc z niechęcią na mój teren i rozumiejąc, że jest tam ode mnie słabszy, umiał się do tego przyznać w taki sposób, że właściwie to ja, razem z moją matematyką, byłem ośmieszany. Czy powiedziałam już, że Baloyne przedstawiał postać renesansową? Lubiłem jego irytujący dom, w którym zawsze tylu było ludzi, że w cztery oczy porozmawiać z gospodarzem, dawało się nie wcześniej niż około północy.
To, co powiedziałem dotychczas, odnosi się do fortyfikacji, jakimi Baloyne otoczył swoją osobowość, lecz nie do niej samej. Trzeba specjalnej hipotezy, by domyślić się tego, co trwa intra muros. Przypuszczam, że lęk. Nie wiem, czego się obawiał – może siebie. Musiał mieć bardzo wiele do ukrywania – skoro takim wypracowanym otoczył się hałasem, tyle miał wciąż koncepcji, projektów i w tak zbędne wdawał się sprawy jako członek niezliczonych stowarzyszeń, konwersatoriów, zawodowy niejako odpowiadacz na ankiety uczone i rozpisywane wśród uczonych, umyślnie obciążał się ponad miarę, ponieważ dzięki temu nie musiał z samym sobą przestawać: nigdy nie starczyło mu na to czasu. Załatwiał tedy problemy innych, a tak doskonale orientował się w ludziach, że łatwo stąd było o wniosek, jakoby doskonale orientował się też w sobie. Chyba fałszywy.
W ciągu lat zadał sobie tyle różnych przymusów, aż zeskorupiał w ową zewnętrzną, powszechnie widomą jego naturę – uniwersalnego aktywisty rozumu. Był więc Syzyfem z wyboru; ogrom jego wysiłków kamuflował wszelką ich niewydarzoność, jeśli bowiem sam układał reguły i prawa działań, nikt nie mógł do końca i na pewno wiedzieć, czy urzeczywistnia wszystko, co sobie postanowił, czy się czasem nie potyka. Tym bardziej że chętnie klęskami swoimi się chełpił, podkreślał małość własnego intelektu, ale w cudzysłowie ostentacji. Odznaczał się specyficzną przenikliwością bogato obdarowanych, którzy potrafią ująć każdy, nawet obcy sobie problem od razu od właściwej strony – jakby odruchowo. Był tak pyszny, że stale przymuszał się – jak gdyby w zabawie – do pokory, i tak niespokojny, że nieustannie od nowa musiał się wykazywać, potwierdzać swoją wartość, jednocześnie jej zaprzeczając. Jego gabinet pracy był jakby projekcją jego ducha; wszystko tam było gargantuiczne: komody, biurko, w dzbanie koktajlowym można było cielę utopić; od wielkich okien ku ścianom rozpościerało się jedno biblioteczne pobojowisko. Widać potrzebował tego napierającego zewsząd chaosu nawet korespondencyjnego.
Mówię tak o moim przyjacielu i tak mu się narażam, bo nie inaczej mówiłem poprzednio o sobie: nie wiem, co w ludziach Projektu zadecydowało o jego ostatecznym losie. Niejako na wszelki wypadek i z myślą o przyszłości dalszej przedstawiam więc także i takie części, których sam nie potrafię złożyć w żadną całość – może uda się to kiedyś komu innemu.
Jako zakochany w historii i zapatrzony w nią, Baloyne wjeżdżał w czasy nadchodzące niejako tyłem; nowożytność miał za niszczycielkę wartości, a technologie za instrumenty szatana. Jeśli przesadzam, to nieznacznie tylko. Był przekonany o tym, że kulminacja ludzkości nastąpiła już dość dawno temu, może w renesansie, i rozpoczął się długi, potęgujący szybkość zjazd w dół. Jakkolwiek był renesansowym homo animatus i homo sciens, lubował się w kontaktach z ludźmi, których zaliczam do najmniej interesujących, chociaż najgroźniejszych dla naszego rodzaju, mianowicie z politykami. O karierze politycznej nie marzył, a jeśli tak, ukrył to nawet przede mną. Ale wszelkich kandydatów na stanowiska gubernatorskie, ich małżonki, aspirantów do krzesła kongresowego lub już „gotowych” kongresmenów, razem z siwowłosymi, i sklerotycznymi senatorami, oraz owych mieszańców, co są tylko pół- lub ćwierćpolitykierami i zajmują stanowiska osłonięte mgłą (ale mgłą w najlepszym gatunku), można było u niego zastać niezwykle często.
Moje wysiłki, aby podtrzymywać, jak głowę nieboszczyka, rozmowę z takimi ludźmi, a czyniłem to przez wzgląd na Baloyne’a, waliły się po pięciu minutach, podczas gdy on umiał mleć z nimi plewy godzinami – Bóg raczy wiedzieć, po co! Nigdy go jakoś wręcz o to nie spytałem, a teraz okazało się, że owe kontakty dały owoce, bo podczas lustrowania kandydatów na stanowisko naukowego kierownika Projektu wyjaśniło się, iż wszyscy, ale to wszyscy doradcy, rzeczoznawcy, członkowie, wraz z przewodniczącymi i czterogwiazdkowymi generałami, jednego tylko Baloyne’a chcieli i jemu tylko ufali. On zresztą, jak wiem, wcale się do objęcia tego stanowiska nie palił. Był dostatecznie rozumny, aby pojąć, że prędzej czy później konflikt, i to diabelnie przykry, między tymi dwoma środowiskami, które miał funkcją swą połączyć, jest nie do uniknięcia,