Wystarczyło przypomnieć sobie a propos historię projektu Manhattan oraz losy ludzi, którzy nim kierowali na stanowiskach uczonych, a nie generałów. Podczas kiedy drudzy po prostu awansowali i mogli spokojnie wziąć się do pamiętników, pierwszych z dziwną regularnością spotykało „wypędzenie z obu światów” – polityki i nauki. Baloyne zmienił zdanie dopiero po rozmowie z prezydentem. Nie przypuszczam, aby dał się omamić jakimkolwiek argumentem Po prostu sytuacja, w której prezydent prosił go, a on prośbę tę mógł spełnić, miała dlań dostateczną wartość, aby zaryzykował największą stawkę – całej własnej przyszłości.
Zresztą tutaj już popadam w ton pamfletu, bo poza wszystkim innym musiała być dlań istotnym bodźcem ciekawość. Pewną rolę grało i to, że odmowa przypominałaby stchórzenie, a stchórzyć pełną tego świadomością może tylko człowiek, któremu na co dzień wszelki lęk jest obcy. Lękliwy, niepewny, nie znajdzie odwagi, aby się aż tak przeraźliwie obnażyć, niejako potwierdzając przed samym sobą także rys wiodący swej natury. Jeżeli jednak desperacja tego rodzaju miała swój udział w jego decyzji, okazał się na pewno właściwym człowiekiem na owym możliwie najniewygodniejszym miejscu całego Projektu.
Opowiadano mi, że generał Easterland, pierwszy administracyjny szef MAVO, do tego stopnia nie umiał dać sobie z nim rady, że własnowolnie ustąpił ze swego stanowiska, Baloyne zaś roztoczył wokół siebie atmosferę i opinię człowieka łaknącego przede wszystkim ucieczki z Projektu i tak głośno marzył o tym, by Waszyngton przyjął jego dymisję, że następcy Easterlanda, pragnąc uniknąć nieprzyjemnych rozmów na szczycie, ustępowali mu, jak mogli. Kiedy poczuł się pewniej w siodle, sam wystąpił z wnioskiem o przyłączenie mnie do Rady Naukowej; groźba dymisji nie była już nawet potrzebna.
Spotkanie nasze odbyło się pod nieobecność reporterów i fleszów: zrozumiałe przecież, że o żadnej publicity nie mogło być i mowy. Wysiadając na dachu z helikoptera, widziałem, że naprawdę był wzruszony. Próbował mnie nawet uściskać (czego nie znoszę). Jego świta trzymała się w pewnej odległości; przyjmował mnie trochę jak władca udzielny i miałem wrażenie, że obaj jednakowo odczuwamy nieodjemną śmieszność tej sytuacji. Na dachu nie było ani jednego człowieka w mundurze; przemknęła mi myśl, że to Baloyne ukrył ich troskliwie, aby mnie nie zrażać, ale pomyliłem się – tylko w rozmiarach jego władzy, co prawda: usunął ich bowiem z całego terenu swej jurysdykcji, jak się potem wyjaśniło.
Na drzwiach jego gabinetu ktoś wypisał kredką do ust, ogromnymi literami: COELIUM. Mówił do mnie, rzecz jasna, bez przerwy, a rozpromienił się oczekująco, kiedy, jak nożem ucięta, świta została za drzwiami i spojrzeliśmy sobie w oczy – sami.
Dopóki patrzyliśmy na siebie z sympatią czysto, aby, tak rzec, zwierzęcą, nic nie zamącało harmonii spotkania. Później jednak zacząłem wypytywać Baloyne’a o pozycję Projektu wobec Pentagonu i administracji – a konkretnie o rozmiary swobody dysponowania ewentualnymi wynikami prac. Próbował, choć bez przekonania, posłużyć się owym monumentalnym dialektem, którego używa departament stanu, więc okazałem mu więcej złośliwości, niż chciałem, przez co zapanowało między nami lekkie napięcie, zmyte dopiero czerwonym winem (Baloyne musi pić wino) podczas obiadu. Pojąłem później, że wcale nie zaraził się urzędowością, lecz mówił sposobem, który pozwala największą ilość dźwięków wyposażyć w minimum treści, bo jego gabinet naszpikowany był podsłuchem, który stanowił elektroniczny farsz wszystkich bodaj budynków z pracowniami i laboratoriami włącznie.
Dowiedziałem się o tym dopiero po kilku dniach od fizyków, wcale owym faktem nie przejętych; uważali to za stan naturalny, mniej więcej jak piasek na pustyni. Żaden z nich zresztą na krok się nie ruszał bez małego aparatu przeciwpodsłuchowego i doprawdy jak dzieci cieszyli się tym, że udaremniają tak wszechstronnie roztoczoną nad sobą opiekę. Ze względów humanitarnych, aby tym zagadkowym (nigdym ich na oczy nie ujrzał) funkcjonariuszom, którzy musieli potem wszystko zarejestrowane przesłuchiwać, za bardzo się nie nudziło, przeciwpodsłuchową elektronikę wyłączało się – taki panował obyczaj – przy opowiadaniu kawałów, zwłaszcza niecenzuralnych. Z telefonów jednak – tak mi doradzono – korzystać nie należało w sprawach nie dotyczących umawiania się na randki z dziewczętami pracującymi w administracji. Osób w mundurach ani takich, które przywodzą mundury na myśl, w całym miasteczku nie było, jakem rzekł, ani na lekarstwo.
Jedynym nienaukowcem, który brał udział w posiedzeniach Rady Naukowej, był doktor (ale praw) Wilhelm Eeney, najlepiej ubrany człowiek Projektu. Reprezentował doktora Marsleya (który chyba przez przypadek był zarazem czterogwiazdkowym generałem). Eeney wiedział doskonale o tym, że młodsi zwłaszcza naukowcy usiłują go naciągać, podając sobie jakieś karteczki z tajemniczymi wzorami i szyframi albo spowiadając się wzajemnie – gdy niby go nie spostrzegli – z niesłychanie radykalnych poglądów.
Kawały, które mu urządzano, przyjmował z anielskim spokojem, cudownie też umiał się zachować, gdy ktoś w kantynie hotelowej pokazywał mu nie większy od zapałki nadajniczek z mikrofonem, wydłubany spod kontaktu w mieszkalnym pokoju. Wszystko to razem ani trochę mnie nie bawiło, choć mam raczej duży gruczoł humoru.
Eeney reprezentował bardzo realną siłę i ani jego maniery, ani też zamiłowanie do Husserla w najmniejszej mierze nie czyniły go sympatycznym. Rozumiał doskonale, że przytyki, dowcipy i drobne niegrzeczności, które świadczy mu otoczenie, są rekompensatą, bo wszak na dobrą sprawę to on był milcząco uśmiechniętym spiritus movens Projektu – albo raczej jego urękawicznioną zwierzchnością. Był jak dyplomata wśród tubylców, którzy usiłują wyładowywać na tak szanownej personie resentymenty bezsilności, a czasem, kiedy przyprze ich gniew, nawet coś podrą, poturbują, lecz dyplomata łatwo znosi takie demonstracje, bo po to właśnie jest, i wie, że nawet gdyby został obrażony, nie jemu osobiście się to należało, lecz reprezentowanej przezeń potędze. Może się więc utożsamiać z nią, z czym bardzo mu wygodnie, gdyż taki stan depersonalizacji obdarza go poczuciem trwale zabezpieczonej wyższości.
Ludzi, którzy nie siebie przedstawiają, lecz tylko stanowią pewien namacalny i zmaterializowany, w gruncie rzeczy abstrakcyjny, choć szelki i motylek noszący symbol, lokalne ukonkretnienie organizacji zawiadującej osobami jak rzeczami – szczerze nie cierpię i nie jestem zdolny do przerabiania takich uczuć na ich żartobliwe bądź uszczypliwe ekwiwalenty. Toteż od początku Eeney obchodził mnie jak złego psa, bo wyczuł to doskonale; inaczej nie mógłby pełnić swojej funkcji. Pogardzałem nim, a on na pewno odpłacał mi z nawiązką swym bezosobowym sposobem bycia, chociaż zawsze był uprzedzająco grzeczny. Co mnie, naturalnie, jeszcze bardziej irytowało. Moja ludzka powłoka była dla ludzi takich jak on tylko pokrowcem, kryjącym w sobie potrzebny dla wyższych, im znanych, a mnie niedostępnych celów – instrument. Najbardziej dziwiło mnie w nim to, że zdaje się miał naprawdę jakieś poglądy. Zresztą może była to tylko doskonała imitacja.
Jeszcze bardziej nieamerykański, niesportowy był stosunek do Eeneya – doktora Saula Rappaporta, owego pierwoodkrywcy gwiazdowej wieści. Przeczytał mi raz fragment dziewiętnastowiecznej księgi, opisującej sposoby hodowania wieprzy tresowanych do szukania trufli; był to bardzo ładny ustęp, opowiadający podniosłym stylem, właściwym temu wiekowi, o tym, jak to rozum człowieka wykorzystuje zgodnie ze swym posłannictwem pożądliwą żarłoczność świń, którym rzuca się żołędzie, kiedy wykopią trufle.
Taka racjonalna hodowla miała, według Rappaporta, oczekiwać uczonych, i już ją właśnie wdrażano w życie, jak to pokazywał nasz przypadek. Wyłożył mi ten prognostyk zupełnie serio. Handlarz-grosista nie interesuje się światem duchowych przeżyć wytresowanego wieprza, który ugania się za truflami: ów świat dla niego nie istnieje poza rezultatami działalności świń i nie inaczej ma się rzecz z nami i naszymi mocodawcami.
Racjonalizację hodowli uczonych utrudniały co prawda relikty tradycji, owych zapatrywań nieprzytomnych, rodem z francuskiej rewolucji, lecz można się było spodziewać, że jest to stan przejściowy. Oprócz doskonale urządzonych chlewni, to jest laboratoriów lśniących, należało przygotować jeszcze inne urządzenia, które wyzwoliłyby nas od wszelkiej możliwości frustracji. Na przykład pracownik nauki zaspokajałby swoje instynkty agresji, w sali pełnej kukieł generałów i innych wielkorządców, doskonale nadających się do bicia, jak również znajdowałby specjalne miejsca, będące pochłaniaczami energii seksualnej, itp. Wyładowawszy się należycie tu i tam, będzie mógł – powiadał Rappaport – wieprz uczony bez wszelkich już zakłóceń oddawać się polowaniu na trufle, z pożytkiem władców, a ku zgubie ludzkości, jak odeń tego wymaga nowy okres historyczny.