– Zrozumiałem to później – rzekł – dzięki innym rzeczom. Jakkolwiek mówił do nas, nie byliśmy ludźmi. Wiedział, że zasadniczo rozumiemy mowę ludzką, ale jednak ludźmi nie jesteśmy, i wiedział to dobrze. Gdyby nawet tego pragnął, żadnego wyjaśnienia nie mógł nam więc udzielić. Mógł z nami robić, co chciał, ale nie mógł wdawać się w pertraktacje, bo do pertraktacji potrzeba strony pod jakimś jednym względem chociaż równej temu, kto pertraktuje, a na tym podwórzu był tylko on i jego ludzie. Jest w tym logiczna sprzeczność, zapewne, lecz działał właśnie podług tej sprzeczności, i to dokładnie. Prostsi z jego ludzi wyższego wtajemniczenia nie posiedli, pozór człowieczeństwa, jakim były nasze ciała, nasze nogi, twarze, ręce, oczy, ten pozór zwodził ich nieco i dlatego zmuszeni byli masakrować owe ciała, aby je uniepodobnić do ludzkich, ale jemu takie prymitywne zabiegi już nie były potrzebne. Tego rodzaju wyjaśnienia zwykle traktuje się jako przenośnie, jako rodzaj baśni, ale to jest zupełnie dosłowne.
Więcej już o tym fragmencie jego przeszłości nigdyśmy nie mówili i nie tykaliśmy też innych. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim przestałem – patrząc na Rappaporta – odruchowo wspominać ową scenę, którą mi tak plastycznie nakreślił: więzienne podwórze z lejami od bomb, ludzie z twarzami czerwono i czarno pożyłowanymi krwią od rozciętych kolbami czaszek, i oficer, w którego ciało chciał się – oszukańczo – przesiedlić. Toteż nie umiem powiedzieć, w jakiej mierze została w nim świadomość zagłady, której uszedł. Zresztą był Rappaport bardzo rozsądnym, a zarazem, dosyć zabawnym człowiekiem – najbardziej narażę mu się tym, że powiem, jak bawiło mnie – podpatrzone zresztą niechcący – jego codzienne wyjście z pokoju. Za zakrętem korytarza hotelowego znajdowało się wielkie lustro. Rappaport, który cierpiał na żołądek i miał kieszenie wypchane buteleczkami różnokolorowych pigułek, gdy udawał się rano ku windzie, zawsze wystawiał przed lustrem język, żeby sprawdzić, czy nie jest obłożony. Robił to codziennie, tak że gdyby tego zaniechał, myślałbym, że przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego.
Na posiedzeniach Rady Naukowej nudził się jawnie, a szczególnie alergiczny okazywał się na – rzadkie zresztą i na ogół taktowne – wystąpienia doktora Wilhelma Eeneya. Ten, kto nie miał ochoty słuchać Eeneya, mógł przyglądać się mimicznemu akompaniamentowi jego słów na twarzy Rappaporta. Marszczył się, jakby poczuł nagle jakieś paskudztwo na języku, brał się za nos, za uchem się drapał, zerkał na mówiącego spode łba z wyrażam twarzy zdającym się znaczyć: „to chyba nie jest powiedziane na serio” – a gdy raz jeden Eeney, nie wytrzymawszy dłużej, spytał go wręcz, czy pragnie coś replikować, bardzo naiwnie zdziwiony, potrząsając wielokrotnie głową i rozkładając ręce, oświadczył, że nic, ale to zupełnie nic nie ma do powiedzenia.
Rozwodzę się nad tymi opisami, by pokazać Czytelnikowi centralne postaci Projektu od mniej oficjalnej strony, a zarazem, żeby go wprowadzić w specyficzną atmosferę środowiska szczelnie odseparowanego od świata. Prawdziwie daje do myślenia – osobliwością swoją – czas, w którym istoty tak nieprawdopodobnie różne, jak choćby tylko Baloyne, Eeney, Rappaport i ja, zeszły się w jednym miejscu i to w misji „nawiązania Kontaktu”, stanowiąc tym samym substytut dyplomatycznego przedstawicielstwa ludzkości wobec Kosmosu.
Jakkolwiek różni, połączywszy się w organizm badający „gwiazdowy list”, utworzyliśmy zespół o własnej obyczajowości, tempie, formach ludzkich relacji, z ich subtelnymi niuansami oficjalnymi, półoficjalnymi i prywatnymi – co razem wytwarzało „ducha instytucji”, ale też i coś więcej, co socjolog nazwałby najchętniej „lokalną subkulturą”. Aura owa była wewnątrz Projektu – liczył przecież bez mała trzy tysiące ludzi w swojej fazie najbardziej dynamicznej – tyleż wyraźna i osobliwa, co, zwłaszcza na dłuższą metę, męcząca, dla mnie przynajmniej.
Jeden ze starszych uczestników Projektu, Lee Rainhorn, który jako zupełnie młody fizyk pracował ongiś w projekcie Manhattan, powiedział mi, że atmosfera obu tych przedsięwzięć była pod każdym względem nieporównywalna przez to, że „Manhattan Project” wysłał swych ludzi na eksplorację z natury typowo przyrodniczą, fizykalną, podczas kiedy nasz niejako cały tkwił we wnętrznościach kultury człowieka i nie mógł się z zależności od niej wyzwolić. Rainhorn nazywał MAVO eksperymentalnym testem kultury na jej kosmiczną inwariancję i denerwował zwłaszcza naszych kolegów-humanistów tym, że popisywał się przed nimi, tonem naiwnym i łagodnym, coraz to nowymi wiadomościami – z ich podwórka. Studiował bowiem, niezależnie od prac swego (fizycznego) zespołu, całą światową literaturę, głównie lingwistyczną, poświęcaną – od kilkunastu z górą lat – problemowi kosmicznych konwersacji, a zwłaszcza jego postaci zwanej „rozłamywaniem języków o zamkniętej semantyce”.
Otóż dokładna nieużyteczność piramidy owych prac – a bibliografia, z jaką też się zapoznałem, jeśli mnie pamięć nie myli, liczyła około pięć i pół tysiąca pozycji – była oczywista dla każdego człowieka Projektu. Najzabawniejsze było przy tym to, że podobne prace dalej, i to wcale gęsto, pojawiały się na świecie, który wszak o istnieniu „listu z gwiazd” nic nie wiedział – poza gronem wybrańców. Toteż na ciężkie próby narażona była zawodowa duma oraz poczucie solidarności tych lingwistów, którzy pracowali w Projekcie, kiedy Rainhorn – otrzymawszy pocztą kolejną porcję odpowiednich artykułów i dzieł – na półoficjalnych roboczych spotkaniach powiadamiał nas o nowościach z zakresu „semantyki gwiazdowej”. Bezprzydatność, jałowizna owych wszystkich, matematyką z lubością szpikowanych rozumowań była prawdziwie zabawna, jakkolwiek i zniechęcająca zarazem.
Dochodziło nawet do scysji, bo językoznawcy zarzucali Rainhornowi umyślną złośliwość. W ogóle tarcia między humanistami a przyrodnikami Projektu były na porządku dziennym. Pierwszych zwano u nas „Humami”, drugich zaś – „Fizami”, przy czym słownik wewnętrznego żargonu Projektu był wcale bogaty; zarówno nim samym, jak i formami współżycia obu „stronnictw” mógłby się z pożytkiem zainteresować kiedyś socjolog.
Dość złożone czynniki skłoniły Baloyne’a do zaliczenia w obręb ekipy MAVO całego pęku humanistycznych specjalności: nie na ostatnim miejscu i to, że wszak był z wykształcenia i zamiłowania humanistą. Lecz rywalizacja nie bardzo mogła się przejawić jakimś płodnym sposobem, skoro antropologowie, nie dysponowali materiałem surowcem dla pracy. Toteż, ilekroć odbywały się zamknięte posiedzenia którejś sekcji „Humów”, na tablicy ogłoszeniowej dopisywał ktoś obok nazwy referatu litery „SF” (Science Fiction); sztubactwo to miało niestety uzasadnienie w jałowosci owych posiedzeń. Zebrania wspólne kończyły się prawie zawsze otwartymi kłótniami. Bodaj do najbardziej żołądkujących się należeli psychoanalitycy, osobliwie agresywni w żądaniach; domagali się, aby właściwi fachowcy rozszyfrowali „warstwę literalną” gwiazdowego przesłania, a potem oni wezmą się już do określenia całego uniwersum symboli, jakim operuje cywilizacja „Nadawców”. Tu, naturalnie, aż prosiła się riposta w rodzaju śmiałej hipotezy, takiej na przykład, że owa cywilizacja rozmnaża się bezpłciowo, co niechybnie musi deseksualizować jej „symboliczną leksykę” i tym samym skazuje z góry wszelką próbę penetracji psychoanalitycznej na klęskę. Ten, kto tak mówił, zdobywał sobie zaraz epitet nieuka, bo wszak dzisiejsza psychoanaliza już panseksualizmem freudowskim nie jest, a kiedy jeszcze odezwał się na podobnym posiedzeniu jakiś fenomenolog, kłębowiskom sporów było końca.
Bo też mieliśmy istny embarras de richesse, jako całkiem zbędny nadmiar fachowców – „Humów” – reprezentowanych nawet przez tak ezoteryczne dziedziny, jak psychoanaliza historii czy plejografia (dalibóg nie pamiętam, czym właściwie zajmują się plejografowie, chociaż jestem pewien, że w swoim czasie mi to powiedziano).