Zdaje się, że Baloyne jednak niepotrzebnie uległ w tym względzie sugestiom Pentagonu: tamtejsi doradcy opanowali jedną tylko maksymę prakseologiczną i opanowali ją na zawsze. Powiada ona, że jeśli jeden człowiek wykopie dół o pojemności metra sześciennego w ciągu dziesięciu godzin, to sto tysięcy kopaczy dół ten wykopie w ułamku sekundy. I podobnie jak ciżba taka raczej by sobie głowy łopatami porozbijała, nim uszczknęłaby pierwszą grudkę ziemi, tak też i nasi nieszczęśni „Humowie” przeważnie albo z sobą, albo z nami za łby się wodzili, zamiast „efektywnie pracować”.
Jednakowoż na to, że Pentagon wierzył w prostą proporcję, panującą między inwestycjami a wynikami nie było żadnej rady. Myśl o tym, że opiekunami naszymi są osoby sądzące, iż problemowi, którego niej pokona pięciu specjalistów, da na pewno radę pięć tysięcy, mogła postawić włos na głowie. Biednym naszym „Humom” robiły się frustracje i kompleksy, ponieważ byli skazani, w istocie rzeczy, na kompletne, jakkolwiek przystrojone rozmaitymi pozorami bezrobocie i kiedy przybyłem do Projektu, Baloyne w cztery oczy wyznał mi, że jego marzeniem – marzeniem ściętej głowy – było pozbycie się tego uczonego balastu. Nie wolno było nawet o tym mówić dla całkiem trywialnej przyczyny: kto raz wszedł do Projektu, nie mógł, ot tak sobie, wyjść z niego, ponieważ groziło to „odhermetycznieniem”, czyli ucieczką Tajemnicy w szeroki, niczego na razie nie podejrzewający świat.
Toteż Baloyne musiał być geniuszem dyplomacji! i taktu, a nawet wymyślał od czasu do czasu zajęcia czy właściwie ich namiastki dla „Humów” i do pasji doprowadzały go prędzej aniżeli do śmiechu dowcipy lecące pod ich adresem, bo od nowa jątrzyły zabliźnione już zadrażnienia – kiedy na przykład w „skrzynce pomysłów” zjawił się projekt, by psychoanalitycy i psychologowie zostali „służbowo przeniesieni” ze stanowisk badaczy „listu gwiazdowego” na stanowiska lekarzy tych, co listu odczytać nie umieją i przez to cierpią od „stressów”.,
Doradcy waszyngtońscy bruździli Baloyne’owi również tym, że co jakiś czas wpadali na ową ideę – tak na przykład bardzo długo i uporczywie domagali się organizowania wielkich sesji mieszanych, wedle popularnej zasady „brainstorming”, która polega na tym, że umysł samotnego myśliciela z wytężeniem rozważającego problem chce się zastąpić wielkim gremium, chóralnie, zespołowo niejako „głośno myślącym” na zadany temat. Baloyne ze swej strony wypróbował różne taktyki „bierne”, „odwetowe” i „czynne” – przeciwstawiania się podobnym „dobrym radom”.
Jako ciążący, siłą rzeczy, do partii „Fizów”, będę uznany za stronniczego, lecz wyznać muszę, że zrazu wszelkie uprzedzenie było mi obce. Zaraz po przybyciu do Projektu zacząłem studiować językoznawstwo, bo wydało mi się to konieczne, i rychło wpadłem w głębokie zdumienie ujrzawszy, że na temat pojęć najpierwszych i najbardziej elementarnych nie ma w tej – tak ponoć ścisłej, tak rzekomo zmatematyzowanej i sfizykalizowanej gałęzi – ani śladu zgody. Toż autorytety nie mogą dojść jedności w tak fundamentalnej i niejako wstępnej kwestii, jak ta, czym właściwie są morfemy i fonemy.
Kiedy zaś pytałem, całkiem szczerze, odpowiednich ludzi, jak właściwie mogą pracować przy podobnym stanie rzeczy, owe naiwne pytania brano za dyktowane złośliwością docinki. Wszedłem bowiem – nie zdając sobie z tego w pierwszych dniach sprawy – między młoty i kowadła, myślałem, że należy drwa rąbać, nie zastanawiając się nad tym, jakie przy tym wióry lecą – i dopiero co życzliwsi, jak Rappaport czy Dill, prywatnie wtajemniczyli mnie w skomplikowaną psychosocjologię koegzystencji „Fizów” i „Humów”, zwaną też czasami „zimną wojną”.
Nie wszystko – muszę zauważyć – co robili „Humowie”, było bez wartości; tak na przykład ciekawie wypadły prace teoretyczne mieszanego zespołu Wayne’a i Traxlera, poświęcone teorii „automatów skończonych pozbawionych nieświadomości”, czyli zdolnych do „autodeskrypcji zupełnej” – a w ogóle sporo cennych prac urodziło się w środowisku „Humów”, z taką jedynie poprawką, iż związek tych prac z „gwiazdowym listem” był luźny albo i żaden zgoła. Mówię o tym wszystkim najdalszy doprawdy od myśli gnębienia „Humów”, tylko aby wskazać, jak wielką i zawiłą machinę uruchomiono na Ziemi w obliczu Pierwszego Kontaktu i jak wiele miała ona roboty z samą sobą, z własnymi trybami, co nie sprzyjało na pewno osiągnięciu wytyczonego jej celu.
Niezbyt sprzyjające – pod względem komfortu także cielesnego – były i warunki naszego bytowania. W osadzie nie mieliśmy wcale prawie samochodów, bo niegdyś zbudowane drogi zaniosło wydmami, a w samym osiedlu chodziło miniaturowe metro, przygotowane jeszcze wówczas, gdy miało służyć poligonowi atomowemu. Wszystkie gmachy stały na olbrzymich betonowych nogach, szare i ciężkie pudła z obłymi bokami, a pod nimi, na betonie pustych parkingów, hulał tylko gorący wiatr, mocny jak z hutniczego pieca w tak ściśniętej przestrzeni, przeganiając ów okropny, czerwonawy, niezwykle drobny piasek, który dostawał się wszędzie, ledwie opuściło się hermetyczne pomieszczenia. Nawet basen mieliśmy podziemny, inaczej kąpiel nie byłaby możliwa.
Sporo ludzi wolało chodzić jednak od gmachu do gmachu ulicami, w nieznośnej spiekocie, aniżeli używać podziemnego środka lokomocji, bo też całe to życie kretów mogło tym bardziej dawać się we znaki, że na każdym niemal kroku znajdowało się ślady przeszłości osiedla. Chociażby w postaci gigantycznych pomarańczowych liter SS (skarżył mi się na nie, pamiętam, Rappaport), świecących nawet w dzień; oznaczały kierunek schronu – był nim „Supershelter”, a może „Special Shelter”, już nie wiem. Nie tylko w podziemiach, ale i w naszych roboczych pomieszczeniach paliły się tabliczki: EMERGENCY EXIT, ABSORPTION SHIELD, na tarczach zaś betonowych, przed wejściami do budynków, tu i tam wywiedziono BLAST LOADING, z cyframi wskazującymi, jakiej mocy czołowe uderzenie podmuchu wytrzymać może dana struktura. W załomach korytarzy, na podestach schodów stały wielkie, szkarłatne pojemniki dekontaminacyjne, a już w podręcznych Geigerach można było przebierać.
W hotelu znów wszystkie co lżejsze przepierzenia, paki, szyby, stanowiące rodzaj odgrodzeń w hallu, były odpowiednio poznaczone wielkimi płonącymi napisami, które powiadamiały o tym, że podczas testów niebezpiecznie jest przebywać w danym miejscu nie obliczonym na wytrzymanie udarowej fali. Wreszcie na ulicach było jeszcze trochę ogromnych strzał, które niby mementa pokazywały, w jakim kierunku najsilniej rozprzestrzenia się podmuch i jakie są danym miejscu współczynniki odbicia jego fali. Wrażenie ogólne było takie, jakby człowiek przebywał w osławionym punkcie „zero” i jakby lada chwila niebo miało mu się rozłupać nad głową termojądrowym wybuchem. Niewiele tylko tych tabliczek z czasem zamalowano. Pytałem, czemu nie usunięto wszystkiego, ludzie zaś uśmiechali się i mówili, że usunięto mnóstwo tablic, syren, liczników, butli tlenu do przedmuchiwania, a tego, co zostało, prosiła nie tykać administracja osiedla.
Jako świeżo przybyły miałem wyostrzony wzrok i owe rudymenty atomowej prehistorii osiedla raziły mnie, zresztą do czasu, potem bowiem, gdy pogrążyłem się w problematyce „listu”, przestałem je, jak wszyscy, dostrzegać.
Początkowo warunki te wydały mi się nieznośne – nie myślę o klimatyczno-geograficznych tylko. Gdyby mi Grotius powiedział w Hampshire, że lecę do miejsca, w którym każda łazienka i każdy telefon są na podsłuchu, gdybym mógł sobie z dala obejrzeć Wilhelma Eeneya, nie tylko teoretycznie bym pojął, ale odczułbym, że wszystkie nasze swobody mogą zniknąć w chwili, kiedy wyprodukujemy to, czego się po nas spodziewają, a wtedy, kto wie, czy wyraziłbym tak łatwo zgodę. Ale nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i powoli. Mechanizm adaptacji psychicznej jest nieubłagany.
Gdyby ktoś powiedział pani Curie, że za pięćdziesiąt lat z jej radioaktywności powstaną gigatony i „overkill”, może by nie odważyła się pracować – a już na pewno nie powróciłaby do poprzedniego spokoju z przeżytej w owym zwiastowaniu grozy. Lecz my przyzwyczailiśmy się i ludzi, którzy wyliczają kilotrupy i megazwłoki, nikt nie uważa za wariatów. Nasza umiejętność przystosowania i powodowanej nim akceptacji wszystkiego jest jednym z naszych największych zagrożeń. Istoty, doskonale plastyczne przystosowawczo, nie mogą mieć nierozciągliwej moralności.
V
Milczenie Kosmosu, sławne Silentium Universi, skutecznie zagłuszane przez zgiełk lokalnych wojen połowy wieku, zostało uznane przez wielu astrofizyków za pewnik, skoro uporczywe radionasłuchy nie dały rezultatów – od projektu Ozma aż po wieloletnie badania Australijczyków.