Выбрать главу

Jeśli przyjąć, że spośród czterdziestu światowych obserwatoriów, wyposażonych w aparaturę Lascaglii-Jeffreysa, co najmniej 10 stale obserwuje radiant Małego Psa, to szansa wyfiltrowania przez jednego z nich sygnału wynosi okrągło 1/3 (10:34) – caeteris paribus. Jednak czas rejestracji rzędu 416 godzin jest raczej uważany za długotrwały. Nie spotyka się takich rejestracji częściej niż w każdej 9-10 pracy badawczej. Można zatem ustalić z rozsądnym przybliżeniem, że odkrycie miało szansę zrealizowania, wynoszącą około class="underline" 30-40, i z analogicznym prawdopodobieństwem może być powtórzone poza terenem Stanów Zjednoczonych.”

Zacytowałem cały ten tekst, ponieważ jest interesujący również w drugiej swej części. Zawarte tam obliczenie probabilistyczne przedstawia się niezbyt poważnie. Jego umieszczenie podyktowała polityka kierownictwa Projektu, odrobinę cyniczna. Chodziło o niepokojenie Bardzo Ważnych Osób, jako iż szansa class="underline" 30 nie wydaje się na ogół astronomicznie mała, a zaniepokojone wpływowe osoby mogły sprzyjać zwiększaniu funduszów inwestowanych w Projekt (najkosztowniejszą inwestycją były – oprócz wielkich maszyn cyfrowych – urządzenia automatycznej chemii syntez).

Aby rozpocząć pracę nad „listem”, należało zrobić początek, i to było właściwie najgorsze. Tautologia powyższego zdania jest pozorna. W dziejach pojawili się niezliczoną ilość razy myśliciele, którzy sądzili, że naprawdę można wyjść w poznawaniu od zera, i uczyniwszy z umysłu nie zapisaną kartę, zapełnić ją jedynym koniecznym porządkiem. Fikcja ta była motorem zdumiewających wysiłków. A przecież taki zabieg jest nie do przeprowadzenia. Niepodobna rozpocząć czegokolwiek bez przyjęcia założeń, przy czym to, czy uświadamiamy sobie taki akt, w niczym nie umniejsza jego realności. Założenia te tkwią już w samej biologicznej konstytucji człowieka, jak również w amalgamacie kultury, która jest członem wpasowanym pomiędzy organizmy i środowisko, a daje się urzeczywistnić, ponieważ czynności, jakie trzeba podjąć, aby przeżyć, środowisko nie ujednoznacznia, lecz pozostawia organizmom szczelinę swobody wyboru, dostatecznie przestronną dla pomieszczenia tysięcy możliwych kultur.

Rozpoczynając prace nad gwiazdowym kodem należało zminimalizować wstępne założenia, ale nie można się było bez nich obejść. Jeśli były fałszywe, praca musiała pójść na marne. Jednym z takich założeń była dwójkowość kodu. Odpowiadała z grubsza zarejestrowanemu sygnałowi, lecz w to upostaciowanie miała też swój wkład sama technika zapisu. Nie zadowalając się sygnałem utrwalonym na taśmach, fizycy badali długo samą emisję neutrinową, która była „oryginałem”, gdy rejestrat na taśmach – tylko obrazem. Orzekli wreszcie, że kod można uznać za dwójkowy „z rozsądnym przybliżeniem”. Była w tym oświadczeniu apodyktyczność – nieunikniona. Kolejny problem polegał na ustaleniu, do jakiej kategorii sygnałów należy „list”.

Według naszej wiedzy mógł być albo „spisany” w jakimś języku sprawozdawczym, podobnym do naszego, operującym jednostkami znaczącymi, albo stanowić system sygnałów „modelujących” – w rodzaju telewizji, albo wreszcie „receptę produkcyjną”, czyli zestaw operacji potrzebnych dla wyprodukowania pewnego obiektu. Nareszcie mógł zawierać list opis takiego obiektu, więc pewnej „rzeczy”, w kodzie „akulturowym”, to znaczy takim, który odwołuje się wyłącznie do pewnych, dających się wykryć fizykalnie, niezmienników świata natury matematycznego typu. Odrębność tych czterech kategorii możliwych kodów nie jest całkowita. Obraz telewizyjny powstaje przez rzutowanie trójwymiarowych fenomenów na płaszczyznę, z rozdzielczością czasową, odpowiadającą mechanizmom fizjologicznym oka ludzkiego i mózgu. To, co my widzimy na ekranie, nie jest widzialne dla organizmów skądinąd wcale zaawansowanych w ewolucyjnym rozwoju, np. pies nie rozpoznaje w telewizorze (ani na fotografii) psa. Także granica pomiędzy „rzeczą” a „receptą produkcyjną” nie jest ostra. Komórka jajowa jest zarazem „rzeczą”, materialnym obiektem i „receptą produkcyjną” ustroju, który się z niej rozwinie. Stosunki zachodzące więc pomiędzy nośnikiem informacji a nią samą mogą być niejednorodne i powikłane.

Znając tedy kruchość schematu klasyfikacyjnego, ale nie dysponując niczym lepszym, przystąpiono do prób eliminowania kolejnych jego wariantów. Względnie najłatwiejsze było sprawdzenie „hipotezy telewizyjnej”. W swoim czasie cieszyła się ona wielkim powodzeniem i była uznawana za najekonomiczniejszą. W rozmaitych kombinacjach próbowano więc zasilać kineskop telewizyjny sygnałem. Nie uzyskano ani śladu obrazów, cokolwiek przedstawiających człowiekowi, choć nie powstawał też, z drugiej strony, „kompletny chaos”. Na białym tle występowały powiększające się, rosnące, zlewające i niknące czarne plamy, przy czym całość sprawiała wrażenie „wrzenia”. Gdy sygnał wprowadzono tysiąc razy wolniej, obraz przypominał kolonie bakteryjne w stanie rozprzestrzeniania się, pochłaniania wzajemnego i rozpadu. Oko chwytało pewien rytm i regularność procesu, jakkolwiek nic nie mówiącą.

Uruchomiono też badania kontrolne, wprowadzając do telewizora zapisy naturalnego szumu neutrinowego. Powstawał wtedy pozbawiony ośrodków kondensacji bezład trzepotania i migania, zlewający się w jednolitą szarość. Można było myśleć i o tym, że Nadawcy mają inną od naszej telewizję, nie optyczną, ale – na przykład węchową lub węchowo-dotykową. Lecz jeśli nawet byli zbudowani inaczej niż ludzie, nie ulegało wątpliwości, że górują nad nimi wiedzą, musieli więc dysponować także wiadomościami o tym, że nie wolno uzależniać szansy odbioru od tego, czy adresat jest fizjologią swą identyczny z nadawcą.

Tak więc i drugi wariant odrzucono. Pierwszy skazywał Projekt na niepowodzenie, bo, jak wspomniałem, bez słownika i składni nie można rozłamać naprawdę „obcego” języka. Pozostawały dwa ostatnie. Potraktowano je łącznie, ponieważ (i o tym mówiłem) rozróżnienie pomiędzy „rzeczą” a „procesem” jest względne. Aby sprawę obszerną przedstawić zwięźle – Projekt wystartował z tych właśnie pozycji, uzyskał pewne wyniki „materializując” niewielką część „listu”, a więc jak gdyby przekładając go skutecznie we fragmentach, lecz potem praca stanęła na martwym punkcie.

Zadanie, które mi postawiono, polegało na tym, aby wykryć, czy założenie (list jako „rzecz-proces”) jest prawdziwe. Nie wolno mi przy tym było odwoływać się do rezultatów zyskanych dzięki jego przyjęciu, bo byłby to błąd logiczny (błędnego koła). Nie przez złośliwość tedy, lecz właśnie po to, abym się do problemu nie uprzedził stronniczo, na początku przemilczano przede mną wszystkie osiągnięcia. Mogły bowiem stanowić – w pewnym sensie – wyniki „nieporozumienia”.

Nie wiedziałem nawet, czy matematycy Projektu brali się już do postawionego mi zadania. Przypuszczałem, że próbowali, i znając ich fiasko, może bym sobie oszczędził zbędnych trudów, lecz Dill, Rappaport i Baloyne uznali, że najostrożniej będzie nic mi nie mówić.

Jednym słowem, wezwano mnie, abym ratował honor planety. Musiałem porządnie napiąć muskulaturę matematyczną i – chociaż nie bez tremy – cieszyłem się na to. Wyjaśnienia, rozmowy, sakramentalne wręczenie zapisu gwiazdowego zajęły pół dnia. „Wielka czwórka” odprowadziła mnie potem do hotelu, pilnując się wzajemnie, aby nikt nie zdradził przede mną żadnej z rzeczy, jakich nie wolno mi było na razie znać.

VI

Od wylądowania na dachu, poprzez wszystkie spotkania i rozmowy, nie opuszczało mnie wrażenie, że odgrywam rolę uczonego w raczej kiepskim filmie. Wrażenie to spotęgował jeszcze pokój, a raczej apartament, w którym mnie ulokowano. Nie pamiętam, czy miałem kiedyś do dyspozycji tak wiele niepotrzebnych rzeczy. W gabinecie stało biurko na miarę prezydenta, naprzeciw niego – dwa aparaty telewizyjne i radiowy. Fotel miał regulacje do podnoszenia, obracania i kładzenia, pewno, aby można było na nim podczas walk umysłowych uciąć w przerwie drzemkę. Obok znajdował się wielki kształt pod białym pokrowcem. Wziąłem go zrazu za jakąś maszynę gimnastyczną albo konia na biegunach (nawet koń by mnie już nie zdziwił), ale był to zupełnie nowy, bardzo ładny arytmometr kriotronowy IBM, który rzeczywiście mi się przydał. Pragnąc dokładniej podłączyć człowieka do maszyny, inżynierowie IBM żądali od niego, by rachował także nogami. Maszyna miała kasownik pedałowy i naciskając go zawsze odruchowo oczekiwałem, że pojadę ku ścianie, tak był ten pedał podobny do akceleratora. W ściennej szafie za biurkiem odkryłem dyktafon, maszynę do pisania, a takie mały bar, bardzo starannie zapełniony.