Żabi Skrzek – taką nazwę nosił u biochemików – stanowił substancję półpłynną, w jednych, galaretowatą w innych warunkach; w temperaturze pokojowej, pod normalnym ciśnieniem i w niezbyt wielkiej ilości, przedstawiał się jako lśniąca, kleista ciecz, przypominająca rzeczywiście okryte śluzową otoczką jaja żabie, skąd właśnie poszła nazwa. Biofizycy wyprodukowali od razu około hektolitra tej pseudoplazmy, która zachowując się – w bezpowietrznym pojemniku – odmiennie od Żabiego Skrzeku, w związku z pewnym dziwnym efektem ochrzczona została mianem bardziej demonicznym.
W budowie tego tworu znaczną rolę grał węgiel, ale również krzem i ciężkie pierwiastki, praktycznie w ziemskich organizmach nieobecne. Reagował on na pewne bodźce, wytwarzał energię, bo ją rozsiewał w postaci ciepła, ale nie znał przemiany materii – w rozumieniu biologicznym. Wydało się zrazu, że jest to – niemożliwe, a przecież urzeczywistnione – perpetuum mobile, w postaci co prawda koloidu, a nie „maszyny”. Jako zamach na uświęcone prawa termodynamiki został poddany bardzo srogim badaniom. W końcu nukleonicy doszli tego, że energię podtrzymującą jego stan – rodzaj „cyrkowej sztuczki”, akrobatycznego popisu nietrwałych w odosobnieniu gigantycznych molekuł – czerpie z reakcji jądrowych „zimnego typu”. Inicjował je, osiągnąwszy pewną masę, zwaną krytyczną, istotna była przy tym nie tylko ilość substancji, ale i jej konfiguracja.
Owe reakcje było trudno wykryć, ponieważ całą energię, jaka się w nich wydzielała, zarówno promienistą, jak kinetyczną odłamków jądrowych, pochłaniał bez reszty i obracał „na własne potrzeby”. Dla specjalistów rewelacja okazała się wręcz wstrząsająca. W gruncie rzeczy jądra atomowe są wewnątrz każdego organizmu ziemskiego „ciałami obcymi” czy neutralnymi przynajmniej. Proces życiowy nigdy nie dociera do zawartych w nich możliwości energetycznych nie umie wykorzystać olbrzymich, zmagazynowanych w nich mocy – atomy są w tkance właściwie tylko powłokami elektronowymi, bo one jedynie uczestniczą w biologicznych (chemicznych) reakcjach. Stąd też atomy radioaktywne, które dostają się do ustroju, „zawleczone” tam wodą, pokarmem czy powietrzem, pełnią w nim rolę intruzów, „zamaskowanych” tylko zewnętrznym (to jest powłok elektronowych) podobieństwem, dzięki któremu „udają” przed niezdolną do takich rozróżnień żywą tkanką – zwykłe, normalne, czyli niepromieniotwórcze cząsteczki. Każdy ich „wybuch”, każdy rodzaj rozpadu jądrowego takiego nieproszonego gościa stanowi dla żywej komórki mikroskopijną katastrofę – zawsze szkodliwą, jakkolwiek w nikłym stopniu.
Tymczasem Żabi Skrzek nie mógł się bez takich procesów obejść, one były jego pokarmem i powietrzem, bo innych źródeł energii nie potrzebował, a nawet nie mógł z nich korzystać. Żabi Skrzek stał się fundamentem gmachu hipotez, istnej ich wieży Babel, niestety, bo tak się między sobą różniły. Według najprostszych hipotez stanowił Żabi Skrzek protoplazmę, z której zbudowani są nadawcy gwiezdnego kodu. Dla wyprodukowania go spożytkowano, jak zaznaczyłem, tylko drobną część – zapewne nie przekraczającą 3-4% – całej kodowej informacji, tę, którą udało się „przełożyć” na operacje syntezy. Zwolennicy pierwszego poglądu sądzili, że cały kod jest opisem jednego Nadawcy i gdyby udało się go w całości zrealizować, stanąłby przed nami żywy i rozumny osobnik, pochodzący z galaktycznej cywilizacji, przetelegrafowany do ziemskich odbiorników strumieniem neutrinowej emisji.
Zgodnie z innymi, zbliżonymi przypuszczeniami przesłano nie tyle „rysopis atomowy” dojrzałego organizmu z gwiazd, ile rodzaj zarodka, jaja zdolnego do rozwoju czy też płodu. Mógł to być też płód odpowiednio zaprogramowany dziedzicznie i gdyby zmaterializowano go na Ziemi, mógłby okazać się dla ludzi równie kompetentnym partnerem, co ów osobnik dojrzały z pierwszego wariantu.
Nie brakowało podejść radykalnie odmiennych. Według innej ich grupy czy też rodziny (bo hipotezy każdego kręgu łączyło swoiste pokrewieństwo) kod opisuje nie „osobę” jakąś, lecz „maszynę informacyjną”, więc rodzaj narzędzia, a nie przedstawiciela rasy, co go wysłała. Jedni rozumieli przez taką maszyną coś w rodzaju zbudowanej z Żabiego Skrzeku biblioteki czy też „plazmatycznego pojemnika pamięciowego”, może zresztą zdolnego komunikować zawarte w sobie treści, a nawet „prowadzić dyskusje” na ich temat. Inni – raczej „plazmatyczny mózg” analogowy, cyfrowy bądź mieszanego typu, który nie będzie mógł udzielać odpowiedzi na pytania dotyczące Nadawców, ale który stanowi niejako „technologiczny podarek”, kod zaś jest aktem wręczenia – poprzez próżnię – jednej cywilizacji przez inną jej najdoskonalszego instrumentu do przekształcania informacji.
Te hipotezy wszystkie miały z kolei swoje wersje „czarne” czy też „demoniczne”, biorące się, jak powiadali niektórzy, z nadmiernego zaczytywania się w książkach Science Fiction. To, co przysłano, czy miał to być „osobnik”, „płód” czy „maszyna”, miało, według nich, po zmaterializowaniu dążyć do owładnięcia Ziemią. I znów biegł wewnątrz tego segmentu „wierzeń” podział – bo jedni stronnicy teorii „opanowania Ziemi” sądzili, że chodzi o zaplanowany w Galaktyce „akt inwazji”, inni natomiast – że właśnie „życzliwości kosmicznej”, ponieważ takim to sposobem wysokie cywilizacje podejmują się dokonania „akuszeryjnego zabiegu” względem innych – ułatwiając narodziny „doskonalszej” struktury społecznej, w lokalnym, a nie w Nadawców interesie.
Wszystkie owe hipotezy (było ich więcej jeszcze) nie tylko miałem za fałszywe, ale i za nonsensowne. Uważałem, że gwiazdowy kod nie określa ani „plazmatycznego mózgu”, ani „maszyny informacyjnej”, ani „organizmu”, ani „zarodka”, ponieważ wyznaczony przezeń obiekt w ogóle nie figuruje w kategoriach naszych pojęć, że to jest plan kościoła przesłany australopitekom, biblioteka udostępniona neandertalczykowi. Uważałem, że kod nie był przeznaczony dla cywilizacji stojącej na tak niskim szczeblu rozwoju jak nasza, i że nie zdołamy przez to niczego z nim sensownie począć.
Nazywano mnie za to nihilistą, a Wilhelm Eeney donosił swym mocodawcom, że sabotuję Projekt – o czym dowiedziałem się mimo nieposiadania własnej sieci podsłuchowej.
Pracowałem już miesiąc niemal nad Głosem Pana, kiedy ukazał się nam w całkiem nowym świetle dzięki pracom zespołu biologów. Mieliśmy w Projekcie tak zwaną Księgę Małego Psa, do której każdy mógł wpisywać swoje postulaty, krytykę cudzych hipotez, projekty własne, pomysły albo i wyniki badań. Rezultat biologów zajął w niej poczesne, kto wie, czy nie centralne miejsce. To Romney wpadł na myśl przeprowadzenia doświadczeń zupełnie odmiennego charakteru od tych, jakie absorbowały jego kolegów. Romney był (prócz Rainhorna) jednym z nielicznych w Projekcie uczonych starszej generacji. Kto nie czytał jego „Powstania Człowieka”, ten nic o ewolucji nie wie. Poszukiwał przyczyn rozumu – i odnajdywał je w owych zbiegach trafów, które, neutralne w zdarzaniu się, nabierają potem, w świetle wstecz skierowanej refleksji, szyderczych znaczeń, skoro kanibalizm okazuje się sojusznikiem umysłowego rozwoju, lodowcowe zagrożenie – przesłanką prakultury, ogryzanie kości – natchnieniem powstania narzędzi, a przejęte jeszcze od ryb i gadów zespolenie narządów rozrodczych z wydalniczymi – szkieletem topograficznym nie tylko erotyki, ale i metafizyk oscylujących pomiędzy skalaniem i anielstwem. Wydobył z zygzaków ewolucji całą jej świetność i nędzę, demonstrując, jak serie losowe stają się w odchyleniach prawem natury. Książka ta najbardziej jednak zdumiewa przenikającym ją duchem współczucia – nigdzie expressis verbis nie wyrażonego.
Nie wiem, jak Romney wpadł na swój wielki pomysł. Na pytania odpowiadał tylko mruknięciami. Zespół jego, zamiast „listem” utrwalonym na taśmach, zajmował się „oryginałem” – to jest samą nieustannie z nieba płynącą emisją neutrinową. Przypuszczam, że Romney zastanawiał się nad tym, dlaczego właśnie potok neutrinowy obrany został przez Nadawców za nośnik informacji. Jak o tym mówiłem, istnieje emisja neutrinowa niebios naturalna – pochodząca z gwiazd. Ta, która dzięki odpowiedniej modulacji niesie „list”, stanowi tylko wąziutkie pasmo owej całości. Romney musiał rozważać to, czy pasmo (odpowiadające pojęciu „długości fali” w radiotechnice) wybrane zostało przez Nadawców przypadkowo, czy też za tą decyzją stały jakieś racje specjalne. Zaplanował więc serię doświadczeń, w których niezliczone substancje poddawano raz – działaniu zwykłego promieniowania neutrinowego gwiazd, a raz – emisyjnego strumienia „listu”. Mógł to robić, ponieważ przezorny Baloyne, sięgając głęboko do szkatuły rządowej, zaopatrzył Projekt w zestaw inwertorów neutrinowych o wysokiej rozdzielczości. Ponadto promieniowanie spadające z nieba wzmacniano kilkaset milionów razy. Fizycy zbudowali odpowiednie po temu amplifikatory.