Выбрать главу

Neutrina są najprzenikliwszymi z elementarnych cząstek. Wszystkie, a zwłaszcza niskoenergetyczne, mogą przeszywać tak dobrze przestwory galaktyczne, jak niezliczone ciała materialne, planety, gwiazdy, bo materia jest dla nich nieporównanie bardziej przezroczysta niż szkło dla światła. Na dobrą sprawę doświadczenia nie powinny były dać godnego uwagi rezultatu. Stało się jednak inaczej.

W komorach, umieszczonych na głębokości czterdziestu metrów (było to bardzo płytko jak na doświadczenia z neutrinami) stały mamutowe wzmacniacze podłączone do inwertorów. Coraz mocniej koncentrowany strumyk neutrinowy, bijący z metalowego trzpienia grubości ołówka, trafiał rozmaite ciała płynne, stałe, gazowe, które ustawiono na jego drodze. Pierwsza seria eksperymentów, w których napromieniowano tym sposobem najróżniejsze substancje emisją niebios naturalną, nie dała, zgodnie z oczekiwaniami, żadnych ciekawych wyników.

Natomiast neutrinowa wiązka, która stanowiła nośnik „listu”, objawiła zdumiewającą własność. Z dwóch grup wysokomolekularnych roztworów bardziej trwała chemicznie okazała się ta, którą poddano napromieniowaniu. Zaznaczam, że zwyczajny „szum” neutrinowy nie posiadał takiego działania. Miał je tylko potok zmodulowany przez informację. Było tak, jakby jego neutrina, przenikające wszystko niezwykłym deszczem, wchodziły przecież w jakieś – dla nas niepochwytne i nieznane – stosunki z drobinami koloidu i przez to uniewrażliwiały go na działania czynników powodujących normalnie rozkład ich wielkich molekuł, prucie się i pękanie w szwach więzi chemicznej. Jak gdyby ta neutrinowa emisja „faworyzowała” wielkie molekuły specjalnego rodzaju, jakby sprzyjała powstawaniu, w ośrodku wodnym, w miarę przepojonym specyficznymi substancjami – tych atomowych konfiguracji, które stanowią kościec chemiczny życia.

Neutrinowy strumień, którym przybywał do nas „list”, był zbyt rozrzedzony, żeby podobny efekt dało się wykryć bezpośrednio. Dopiero wielosetmilionowe jego zagęszczenie pozwoliło ujrzeć ten efekt – w roztworach napromieniowywanych całymi tygodniami. Lecz nasuwał się stąd wniosek, że także emisja nie wzmocniona ma tę samą „przychylną życiu” własność, a tylko przejawia ją w okresach liczonych nie na tygodnie, ale na setki tysięcy, a raczej – na miliony lat. Już w pozahistorycznej przeszłości ten opad wszechprzenikliwy powiększał, jakkolwiek w ułamkowy sposób, szanse powstania życia w oceanach, ponieważ pewne typy dużych cząsteczek otaczał jakby pancerzem niewidzialnym, uodporniając je na chaotyczny obstrzał brownowskich ruchów. Gwiazdowy sygnał nie stwarzał sam życia, lecz tylko wspomagał je, w jego najwcześniejszej, najbardziej elementarnej fazie, skoro temu, co raz się połączyło, utrudniał rozkład.

Moeller, fizyk i współpracownik Romneya, pokazując mi wyniki tych doświadczeń, posłużył się porównaniem Nadawców do śpiewaka, który potrafi tak zaśpiewać w trzymaną przed ustami szklankę, że pęknie ona pod wpływem powstającego rezonansu drgań głosowych. To, o czym śpiewa ów człowiek, nie ma zapewne żadnego powiązania z takim skutkiem śpiewu; i podobnie, krój, kolor, spoistość papieru, na jakim napisano do nas list, nie musi się żadnym konkretnym sposobem odnosić do jego treści. Ale równie dobrze może zachodzić taki związek informacji właściwej i jej materialnego nośnika, kiedy bowiem otrzymujemy niewielki, błękitny, przepojony subtelnymi perfumami liścik od kobiety, raczej nie spodziewamy się znaleźć w nim steku przekleństw albo schematu sieci kanalizacyjnej miasta. O tym, czy związek może zachodzić, jak i o tym, czy posiada on jakieś specjalne znaczenie, decyduje zazwyczaj kultura jako miejsce, w którym zachodzi nawiązanie łączności. Efekt Romneya-Moellera stanowił jedno z naszych największych osiągnięć, a zarazem, jak to zwykle działo się w Projekcie, jedną z najbardziej osobliwych tajemnic, które przysparzały badaczom bezsennych nocy. Liczba hipotez, co wytrysły na tym miejscu, nie ustępowała wcale ich odpowiednikom oplatającym, jak winorośl, substancję „wyprowadzoną” z właściwej informacji, to jest z treści gwiezdnego przesłania – jaką był Żabi Skrzek. Czy pomiędzy owym „śluzem nuklearnym” a „biosympatią” neutrinowego kodu zachodzi związek, a jeśli tak, co on znaczy – oto były pytania!

VIII

Inicjatorami wciągnięcia mnie do Projektu byli Baloyne, Bear i Prothero. Jak zorientowałem się w ciągu pierwszych tygodni, zadanie, jakie mi postawiono na początku, zwieńczone sukcesem, którego się spodziewano, nie stanowiło głównej przyczyny dokooptowania mnie do Rady Naukowej. Specjalistów, i to najlepszych, miał Projekt dosyć; sęk był w tym, że nie dysponował właściwymi, ponieważ takich na świecie nie było. Ja, który już tyle razy sprzeniewierzałem się czystości matematyki, przenosząc się z jednej dyscypliny do drugiej, w obszarze sporym, bo rozciągającym się od kosmogonii po etologię, nie tylko liznąłem przy tym różnorodnych wiadomości, nie to było najważniejsze, ale przywykłem w trakcie ponawianych przenosin do obrazoburczego postępowania.

Jako przybyszowi z zewnątrz, nie przywiązanemu serdecznie do świętych i uświęconych spraw terenu, w który wkraczałem, najłatwiej przychodziło mi kwestionowanie tego, na co innym, zasiedziałym w danej nauce, nie podnosiła się ręka. Toteż częściej niż budować zdarzało mi się burzyć zastany porządek, owoc kontynuowanych z zaparciem trudów. Właśnie takiego człowieka życzyli sobie kierownicy Projektu. Większość ludzi w jego zespołach – przyrodoznawcy zwłaszcza – gotowa była kontynuować dotychczasowe prace, nie bardzo zważając na to, czy będą się układały w jednolitą całość, odpowiadającą owemu molochowi informacyjnemu przybyłemu z gwiazd, który zrodził bezlik interesujących zagadnień szczegółowych i prowadził realnie – dałem tego przykłady – ku znacznym odkryciom.

Zarazem jednak czołówka, owa Wielka Czwórka, poczynała, może nie całkiem jasno jeszcze, pojmować, że rozpoczyna się już takie badanie drzew, spoza którego ginie, coraz trudniej uchwytny, obraz lasu; że rutyna, porządnie już wyważona i wcale sprawna w swym biegu systematycznych działań, może pochłonąć sam Projekt, rozpuścić go w morzu pojedynczych faktów i przyczynków, a tym samym utrącona zostanie szansa ogarnięcia tego, co zaszło. Ziemia otrzymała sygnał z gwiazd, wiadomość tak pełną treści, że wydziobanymi z niej okruszynami mogły się żywić niezłożone zespoły badawcze przez całe lata, a jednocześnie sama owa wiadomość rozpływała się w mgławicę, której niepojętość, przesłaniana mrowiem małych osiągnięć, stawała się coraz mniej drażniąca. Może działały po prostu obronne mechanizmy psychiczne, może nawyki ludzi wdrożonych do tego, aby docierać do prawidłowości zjawisk, a nie do zadawania pytań o przyczyny, które te właśnie, a nie inne prawidłowości wcieliły w świat.

Na takie pytania odpowiedzi miała tradycyjnie udzielać filozofia, religia, ale nie przyrodnicy – uczeni, którzy odcinają się od pokus pojmowania motywów stojących za kreacją. Ale tu było całkiem inaczej: dyskredytowana w historycznym rozwoju nauk empirycznych postawa odgadywacza motywów stawała się ostatnią, rokującą jeszcze nadzieję zwycięstwa. Zapewne, przypisywanie człekokształtnych motywów temu, co sprawiło własności atomów, nadal było objęte metodologicznym zakazem, lecz jakieś – niechby najodleglejsze – podobieństwo Nadawców kodu do jego odbiorców było czymś więcej niż myśl uspokajającą mrzonką, bo hipotezą, na której ostrzu ważyły się losy całego Projektu. I o tym byłem przekonany od pierwszej chwili, kiedy postawiłem nogę na terenie osiedla MAVO – że brak wszelkiego podobieństwa udaremni zrozumienie gwiazdowego przesłania.

Żadnemu z przypuszczeń o naturze wiadomości nie ufałem ani przez chwilę. Przetelegrafowany osobnik, plan „wielkiego mózgu”, plazmatycznej „maszyny informacyjnej”, syntetycznego „władcy”, który miał Ziemię opanować – wszystko to były zapożyczenia z tego ubogiego arsenału konceptów, jakimi dysponowała cywilizacja w jej obiegowej wersji technologicznej. Były te koncepcje odzwierciedleniem, podobnie jak tematy powieści fantastycznych, życia społecznego, i to przede wszystkim w jego amerykańskiej postaci, której eksport poza granice Stanów powiódł się w połowie stulecia. Były to albo modne nowinki, albo wyobrażenia zbudowane na zasadzie gry „my ich albo oni nas” – i nigdy płaskość fantazjowania, jego przykucie do Ziemi w wąskiej szczelinie historycznego czasu nie objawiały mi się jawniej, niż kiedy słyszałem o tych hipotezach, pozornie śmiałych, a w gruncie rzeczy zasmucająco naiwnych.