W czasie dyskusji u głównego informacjonisty Projektu, doktora Mackensie, kiedy udało mi się – wywracaniem takich pomysłów – rozdrażnić obecnych, jeden z młodszych współpracowników Mackensiego spytał, czym sygnał jest według mego zdania, bo z energii moich zaprzeczeń wynika, że muszę to wiedzieć.
– Może jest Objawieniem – odpowiedziałem. – Pismo Święte nie musi być wydrukowane na papierze i oprawione w płótno ze złotymi tłoczeniami. Może być też bryłą plazmatyczną… chociażby Żabiego Skrzeku.
Nie powiedziałem tego serio, lecz oni, którzy swoją ignorancję gotowi byli wymienić na cokolwiek, byle noszące pozór pewności, zaczęli naprawdę zastanawiać się nad moimi słowami. I zaraz też im się wszystko pięknie ułożyło: że to jest Słowo, które, staje się Ciałem… (chodziło o efekt „sprzyjania biogenezie”, zwany efektem Romneya-Moellera), że pobudki, które skłaniają kogoś, aby wspierał rozwój życia w skai galaktycznej, nie mogą być „pragmatyczne”, interesowne, techniczne… bo, aby tak postępować, należy uznać pierwej biogenezę – w całym Kosmosie – za zjawisko pożądane i dobre. Że to jest niejako akt „kosmicznej życzliwości”, który okazuje się – z tej strony oglądany – głoszeniem (ale sprawczym, czynnym, realnie skutkującym) „Dobrej Nowiny”, osobliwy tym, iż zdolna jest ona do samorealizacji – bez zwróconych ku niej chętnych uszu.
Opuściłem ich, tak rozgorączkowanych, że nie zauważyli tego nawet, i wróciłem do siebie. Jedyną rzeczą, której byłem pewny, stał się efekt Romneya-Moellera; gwiazdowy kod zwiększał prawdopodobieństwo kreacji życia. Biogeneza była zapewne i bez tego możliwa – tyle że w dłuższym czasie i w mniejszym bodaj procencie wypadków. Konstatacja ta miała w sobie coś krzepiącego – ponieważ istoty, które działały tak, doskonale pojmowałem.
Czy można, było sądzić, że ta czysto materialna, życiosprawcza strona sygnału jest całkowicie niezależna, totalnie odcięta od jego treści? To, by nie przedstawiał on żadnej w ogóle informacji „z sensem”, poza „protekcyjnym” swym stosunkiem do życia, było niemożliwe – dowód stanowił choćby Żabi Skrzek. A więc czyżby owa treść znajdowała się w pewnej równoległości do tego, co sprawiał jej nośnik? Zdawałem sobie sprawę z tego, na jak grząski wstępuję teren; koncepcja kodu jako przesłania, które także i swoją treścią miało „uszczęśliwić”, „czynić dobro” – nasuwała się już sama. Czy jednak – jak powiedziano pięknie u Woltera – kiedy padyszachowi wiozą zboże, kapitan troszczy się o to, jakie wygody mają myszy na statku?
Gości ze świata zewnętrznego nazywało się u nas nie „Vipami” („Very important persons”), lecz „Femami”, od „Feeble Minded”. Przezwisko to ukuto nie tyle nawet dla powszechnego mniemania o słabości umysłowej wszystkich ważnych osób, lecz po prostu przez to, że borykaliśmy się z kłopotami, powstającymi, kiedy typowe dla Projektu zagadnienia trzeba było wykładać ludziom nie znającym fachowego języka nauki. Aby uprzystępnić im kwestię stosunku „życiosprawczej formy” gwiazdowego przesłania do jego „treści” – z której na razie wywiedliśmy tylko Pana Much – wymyśliłem następujące porównanie.
Powiedzmy, że zecer złoży na linotypie werset z metalowych czcionek. Werset ten ma określone znaczenie językowe. Ponadto zaś może być tak, że jeśli pociągnie się po metalowych literach odpowiednim elastycznym rylcem, zdolnym do drgań, powstanie dźwięk, który przypadkiem może mieć wartość akordu harmonicznego. Byłoby jednak zupełnie nieprawdopodobne, żeby tak powstające dźwięki ułożyły się – za sprawą najczystszego przypadku – w pierwsze takty Piątej Symfonii Beethovena. Gdyby tak się stało, sądzilibyśmy raczej, że owa muzyczność nie jest wywołana trafem, lecz ktoś umyślnie tak właśnie poskładał litery, wybierając właściwe ich rozmiary oraz odstępy między nimi. To, co jako „uboczna harmonia dźwięków” byłoby dla odlanego składu drukarskiego bardzo mało prawdopodobne, dla komunikatu, jaki przedstawia „gwiazdowy list”, stanowiło już nieprawdopodobieństwo równe niemożliwości.
Mówiąc innymi słowy: życiosprawczość tego komunikatu nie mogła być dziełem przypadku. Nadawca, musiał nadać rozmyślnie takie modulowane drgania neutrinowemu promieniowaniu, żeby przejawiło własność „wspierania biogenezy”. Otóż ta współobecność „formy” i „treści” nieubłaganie zdawała się domagać specjalnych wyjaśnień, a przypuszczenie najprostsze sugerowało, że skoro „forma” sprzyja życiu, to i treść winna być jakoś – podobnie – „dodatnia”. Jeżeli natomiast odrzucało się hipotezę takiej „wszechżyczliwości”, która przyłączyła do „życiosprawczego działania wprost” odpowiednią treść listu jako „sprzyjającą adresatom”, to było się niejako skazanym na ujęcie diametralne, wedle którego Nadawca „życzliwego” przez „życiosprawczość” przesłania dostarczał (diabolicznie) treści mogących przyprawić odbiorców o zgubę.
Jeżeli mówię, że „było się skazanym na interpretację diaboliczną”, to nie dlatego, jakoby właśnie takie było moje zdanie: notuję po prostu to, co rzeczywiście zachodziło w Projekcie. Uporczywość, przejawiana w hipotetyzowaniu, widnieje zresztą we wszystkich opublikowanych doniesieniach opowiadających historię MAVO. Zawsze była ta uporczywość dwubiegunowa: albo „list” miał stanowić akt „życzliwości opiekuńczej”, dzielenia się wiedzą instrumentalną, którą nasza cywilizacja ma za dobro najwyższe, albo też – akt zręcznie kamuflowanej agresji: gdyby to, co powstać ma przez materializację „listu”, dążyło do zawładnięcia Ziemią, ludzkością czy też do jej zniszczenia nawet. Zawsze przeciwstawiałem się takiej bezwładności domniemań. Nadawcy mogli np. być istotami racjonalnymi, które skorzystały z tego, że nadarzyła się „energetyczna okazja”: kiedyś uruchomiły „emisję biofilną”, a potem, pragnąc nawiązania łączności z rozumnymi mieszkańcami planet, ze zwykłej oszczędności, zamiast budować umyślne nadajniki, posłużyły się źródłem energii już pracującym i nałożyły na potok neutrinowy – pewien tekst, który z jego „życiosprawczym” charakterem nie musiał mieć nic wspólnego. Podobnie sens depeszy, jaką przesyłamy, nie stoi w żadnym stosunku jednoznacznym do własności fal elektromagnetycznych telegrafu bez drutu.
Jakkolwiek było to do pomyślenia, nie takie panowały u nas opinie. Powstały nawet hipotezy wielce wymyślne – że, na przykład, „list” działa „dwupoziomowo”. Sprawia życie, niby ogrodnik rzucający ziarno w ziemię; potem jednak przychodzi powtórnie, aby zbadać, czy wschodzący plon jest „właściwy”. „List” miał właśnie, na swym „drugim” poziomie, to znaczy treściowo, stanowić odpowiednik ogrodniczego sekatora – jako czynnik, co likwiduje „zdegenerowane psychozoiki”. Znaczyło to, że Nadawcy bez pardonu i litości chcą unicestwiać te cywilizacje, powstałe ewolucyjnie, które nie tak się rozwijają, „jak należy”, więc np. takie, które tworzą klasy „samopożerających się”, „destrukcyjnych” etc. Pilnowali wiać niejako początku i końca biogenezy, korzeni i korony ewolucyjnego drzewa. Treściowa strona listu miała obdarzać pewien typ odbiorcy rodzajem brzytwy, żeby nią sobie sam gardło poderżnął.
Fantazję tę odrzucałem. Obraz cywilizacji, która ma „zdegenerowane” czy „niedorozwinięte” takim niezwykłym sposobem unicestwiać, uznałem za jeszcze jedną projekcję – w zagadkę listu, jako „test asocjacyjny” – lęków właściwych naszej epoce, i za nic więcej. Efekt Romneya-Moellera świadczył jak gdyby o tym, że Nadawca ma egzystencję, jako życie, za rzecz „dobrą”. Ale na postawienie następnego kroku – na przypisanie „internacjonalnej dobroci” także informacyjnej „podszewce” kodu już się nie ważyłem, tak samo, jak na przydanie jej znaku ujemnego. Pomysły „czarne” wynikły ich twórcom mechanicznie, kiedy to, co nam wręczano listem, uznali za godne tylko podejrzliwości dary Danaów: instrument, ale taki, co Ziemię zniewoli, istota, ale mająca nami zawładnąć.
Wszystkie te koncepcje tłukły się między diabelstwem i anielstwem jak muchy między szybami. Próbowałem postawić się w sytuacji Nadawcy. Nie posłałbym niczego, co mogłoby zostać wykorzystane wbrew mym intencjom. Dostarczyć narzędzi jakichkolwiek, nie wiedząc komu, to tyle, co dzieciom granaty rozdawać. Co zatem przesłano? Plan idealnego społeczeństwa, wyposażony w „ryciny” przedstawiające źródła energetyczne dla tego społeczeństwa (w postaci Pana Much)? Ale taki plan to system uzależniony od własnych elementów, czyli od poszczególnych istot. Nie może istnieć jeden, optymalny dla wszystkich miejsc i czasów. Plan taki musi uwzględniać też osobniczą biologię – a nie wierzyłem w to, by człowiek przedstawiał pod tym względem jakąś stałą kosmiczną…