Выбрать главу

Zrazu nie wydawało się, żeby „list” mógł stanowić komunikat będący fragmentem „międzyplanetarnej rozmowy”, któryśmy całkiem przypadkowo podsłuchali. Nie godziło się to bowiem z trwałą powtarzalnością emisji; rozmowa nie na tym polega przecież, żeby jeden partner w kółko, całymi latami, powtarzał wciąż jedno i to samo od początku. Lecz tu znów wchodziła w grę skala czasowa; komunikat, w niezmiennej postaci, spływał na Ziemię od dwu co najmniej lat – to było pewne. Może „rozmawiały” z sobą urządzenia automatyczne i aparatura jednej strony wysyłała swoją wypowiedź dopóty, dopóki nie otrzymała hasła, że wypowiedź została odebrana? W takim wypadku powtórki trwać mogły i tysiąc lat, jeśli tylko rozmawiające cywilizacje były dostatecznie od siebie oddalone. Nie wiedzieliśmy nic o tym, czy na „emisję życiosprawczą” nie można nakładać rozmaitych treści – to było a priori całkiem prawdopodobne.

Mimo to wersja „rozmowy podsłuchanej” wyglądała bardzo nieprawdopodobnie. Jeśli „pytania” dzieli od uzyskiwanych „odpowiedzi” czas rzędu stuleci, trudno nazwać taką wymianę informacji „rozmową”. Należało się spodziewać raczej tego, że każda ze „stron” będzie przekazywała drugiej istotne wiadomości o sobie. Winniśmy więc byli odbierać nie jedną emisję, ale co najmniej dwie. Tak jednak nie było. „Eter” neutrinowy, o ile wskazywały na to urządzenia astrofizyków, był doskonale pusty – poza owym jednym pasmem przesyłowym. Było to bodaj najtwardsze jądro zagadkowego orzecha. Najprostsze wytłumaczenie powiadało, że nie ma ani rozmowy, ani dwu cywilizacji, lecz jest jedna tylko, nadająca izotropowy sygnał. Przy takiej konstatacji należało od nowa wracać do łamania sobie głowy nad podwójnością owego sygnału… da capo al fine.

Zapewne – list mógł zawierać coś stosunkowo prostego. Mógł na przykład być tylko schematem maszyny do nawiązywania łączności z Nadawcami. Był wtedy „planem nadajnika” – na „elementach” typu Żabiego Skrzeku. My, jak małe dziecko, głowiące się nad schematem radioaparatu, nie zdołaliśmy złożyć niczego więcej oprócz paru najprymitywniejszych śrubek. Mogła to być „ucieleśniona” teoria psychokosmogoniczna, wyjawiająca, jak powstaje, jak jest rozmieszczone i jak funkcjonuje rozumne życie w Metagalaktyce. Kiedy się odrzucało „manichejskie” uprzedzenia jako sugestie podszeptujące, że Nadawca koniecznie musi życzyć nam albo źle, albo dobrze (albo „dobrze i źle” naraz, np., kiedy by wedle swych kryteriów był dla nas intencjonalnie „dobry”, a wedle maszyn „zły”) – odgadywanie płodziło coraz swobodniej pomysły podobne do wymienionych i stawało się grzęzawiskiem, nie mniejszym od owego profesjonalnego zawężenia, które empiryków Projektu uwięziło w złotych klatkach ich sensacyjnych odkryć. Sądzili, niektórzy przynajmniej, że badaniem Pana Much można będzie wreszcie dojść do sedna; tajemnicy Nadawców – jak po nitce do kłębka. Uważałem, że to jest wtórna racjonalizacja: ponieważ nie mieli nic nad Pana Much, trzymali się go kurczowo w swym dociekaniu. Przyznałbym im słuszność, gdyby szło o problem przyrodoznawczy – lecz mieliśmy inny przed sobą; z analizy chemicznej atramentu, jakim napisano do nas list, nigdy się nie wywiedzie umysłowych cech piszącego.

Może należało uskromnić zamierzenia i dochodzić intencji Nadawców stopniowymi przybliżeniami? Lecz tu wracało palące pytanie, czemu połączyli w jedno ten komunikat przeznaczony dla rozumnych odbiorców z biofilnym działaniem?

Na pierwszy rzut oka wydawało się to niezwykłe, niesamowite nawet. Najpierw, ogólne rozważania wskazywały, że cywilizacja Nadawców musi być wprost niewiarygodnie stara. Emisja sygnału – obliczyliśmy to szacunkowo – wymagała poboru mocy rzędu co najmniej słonecznej. Wydatek taki nie może być obojętny nawet dla społeczności dysponującej wysoko rozwiniętą astroinżynierią. Musieli więc Nadawcy działać w przeświadczeniu, że taka „inwestycja” jest – jakkolwiek nie dla nich – opłacalna, w sensie: realnej, życiosprawczej skuteczności. Lecz obecnie planet, na których panują warunki odpowiadające ziemskim sprzed czterech miliardów lat, jest w całej Metagalaktyce stosunkowo niewiele. Nawet bardzo mało. Metagalaktyka jest bowiem gwiazdowym czy mgławicowym organizmem więcej aniżeli dojrzałym; za jakiś miliard lat pocznie „chylić się ku starości”. Okres młodzieńczy, bujnej i gwałtownej planetogenezy, już w niej minął. Wychynęła z niego właśnie, między innymi, Ziemia. Nadawcy musieli o tym wiedzieć. Nie od tysięcy lat zatem ani od milionów nawet posyłali ów sygnał. Obawiałem się – trudno inaczej nazwać uczucie, które towarzyszyło takim myślom – że czynią to od lat miliarda! Ale jeśli tak było, to – pozostawiając na stronie problem całkowitej niewyobrażalności dla nas tego, w jaki właściwie twór przekształca się społeczność po tak straszliwym geologicznym czasie – odpowiedź na pytanie o przyczynę „dwustronności” sygnału okazywała się raczej prosta, trywialna nawet. Mogli od najdawniejszych czasów wysyłać „czynnik życiosprawczy” – a kiedy postanowili zająć się komunikacją międzyplanetarną, zamiast budować specjalne po temu technologie i nadajniki, wystarczyło wykorzystać strumień emisji już bijącej w Kosmos. Dość było odpowiedniego, dodatkowego zmodulowania tego strumienia. A więc dla prostej, inżynieryjnej oszczędności zadali nam tę zagadkę? Przecież problemy, jakie stawiał program modulacji, musiały być technicznie oraz informacyjnie potworne – tak, dla nas były nimi, ale dla nich? Tutaj znów traciłem grunt pod nogami. Badania trwały tymczasem: próbowano, niezliczonymi sposobami oddzielić „frakcję informacyjną” sygnału od „biofilnej”. Nie udawało się. Byliśmy bezradni, lecz jeszcze nie zrezygnowani.

IX

Pod koniec sierpnia poczułem się tak wyjałowiony umysłowo, jak bodaj nigdy jeszcze. Potencjał twórczy, zdolność do podźwignięcia problemów zmienia się w człowieku przypływami i odpływami, z których trudno zdać sobie samemu sprawę. Nauczyłem się stosować jako rodzaj testu – lekturę moich własnych prac, tych, które uważam za najlepsze. Jeśli dostrzegam w nich potknięcia, luki, jeśli widzę, że można było rzecz przeprowadzić lepiej, próba wypada pomyślnie. Jeżeli jednak odczytuję własny tekst nie bez podziwu, oznacza to, że jest ze mną niedobrze. Tak stało się właśnie na przełomie lata. Potrzebna okazała się – o tym wiedziałem też z długoletniej praktyki – dystrakcja, a nie odpoczynek. Zachodziłem więc coraz częściej do doktora Rappaporta, mego sąsiada, na wielogodzinne nieraz rozmowy. O samym kodzie gwiazdowym mówiliśmy rzadko i niewiele. Raz zastałem go przy dużych paczkach, z których wysypywały się zgrabne, lśniące kolorowe tomiki z bajecznymi okładkami. Spróbował wykorzystać jako „generator różnorodności”, której nam nie dostawało w konceptach, płody fantazji literackiej – tego popularnego zwłaszcza w Stanach gatunku, zwanego przez uporczywe nieporozumienie Science Fiction. Nie czytał takich książek jeszcze nigdy; był zły, oburzony nawet, ponieważ rozczarowały go swoją jednostajnością. – Oprócz fantazji jest w nich wszystko – powiedział. Zapewne, doszło do nieporozumienia. Autorzy nibynaukowych bajek dostarczają publiczności tego, czego ona pragnie: truizmów, obiegowych prawd, stereotypów, dostatecznie przebranych, udziwacznionych, aby odbiorca mógł jednocześnie pogrążać się w bezpiecznym zadziwieniu i pozostać nie wytrąconym ze swojej życiowej filozofii. Jeśli istnieje w kulturze postęp, to pojęciowy przede wszystkim, a tego literatura, zwłaszcza fantastyczna, nie tyka.

Rozmowy z doktorem Rappaportem były dla mnie cenne. Cechowała go tak charakterystyczna drapieżność i bezwzględność sformułowań, którą chętnie bym sobie przyswoił. Tematy naszych dyskusji były uczniackie: rozprawialiśmy o człowieku. Rappaport był „termodynamicznym psychoanalitykiem” po trosze i powiadał na przykład, że właściwie wszystkie podstawowe motory napędowe ludzkich działań można wyprowadzić wprost z fizyki – jeśli tylko dostatecznie szeroko pojętej.