Pad do destrukcji daje się wywieść wprost z termodynamiki. Życie jest oszustwem, próbą malwersacji, usiłowaniem obejścia praw, skądinąd nieuchronnych i nieubłaganych; izolowane od reszty świata, natychmiast wchodzi na drogę rozpadu, ta równia pochyła prowadzi do stanu normalnego materii, trwałej równowagi, która oznacza śmierć. Aby trwać, musi się żywić porządkiem, a ponieważ – wysoko uorganizowanego – nie ma go nigdzie poza życiem, skazane jest na samopożeranie się; trzeba niszczyć, aby żyć, karmić się ładem, który o tyle jest pokarmem, o ile pozwala się zrujnować. Nie etyka, lecz fizyka ustala taką prawidłowość.
Pierwszy zauważył to bodaj Schroedinger, ale on, zakochany w swoich Grekach, nie dostrzegł tego, co można by za Rappaportem nazwać hańbą życia, skazą immanentną, zakorzenioną w samej strukturze realności. Oponowałem, powołując się na fotosyntezę rośliny, one nie niszczą, a przynajmniej nie muszą niszczyć innych żywych ustrojów, dzięki spożywaniu kwantów słonecznych, na to Rappaport odpowiadał, że cały świat zwierzęcy jest pasożytem roślinnego. Drugą cechę człowieka, tę zresztą, którą dzieli on z wszystkimi niemal organizmami, płciowość, też, filozofując po swojemu, wywodził z termodynamicznej statystyki w jej informacyjnym odgałęzieniu. Bezład czyhający na wszelkie uporządkowanie sprawia, że informacja ulega zawsze w przekazach zubożeniu; aby przeciwdziałać śmiertelnemu szumowi, aby rozpowszechniać chwilowo zdobyty ład, koniecznie należy zestawiać wciąż ze sobą „teksty dziedziczne” konfrontacja taka, „sczytywanie”, które ma na celu usunięcie „omyłek”, stanowi właśnie usprawiedliwienie i przyczynę powstania dwupłciowości. A więc w informacyjnej fizyce przekazów, w teorii przesyłu tkwią sprawcy płci. Zestawienie każdopokoleniowe dziedzicznej informacji było musem, conditio, sine qua życie nie mogłoby się utrzymać, cała reszta biologiczna, algedoniczna, psychiczna, kulturowa – jest już pochodną, lasem konsekwencji, co wyrósł z tego twardego, prawami fizyki ukształconego ziarna.
Zwracałem mu uwagę na to, że takim trybem uniwersalizuje dwupłciowość, czyni ją stałą Wszechświata; uśmiechał się tylko, nigdy nie odpowiadał wprost. W innym wieku, w innej epoce zostałby bez wątpienia srogim mistykiem, systemotwórcą, w naszej, trzeźwionej nadmiarem odkryć rozrywających jak szrapnele każdą systemową spójność, jednocześnie przyspieszającej jak nigdy postęp i zniechęconej do niego, był tylko komentatorem i analitykiem.
Mówił mi raz, pamiętam, że rozważał możliwość zbudowania czegoś w rodzaju metateorii systemów filozoficznych albo też takiego programu ogólnego, który pozwoliłby twórczość tę zautomatyzować: odpowiednio nastawiona maszyna produkowałaby najpierw systemy istniejące, a potem, w lukach pozostałych przez niedopatrzenia lub niekonsekwencję wielkich ontologów, wytwarzałaby nowe – ze sprawnością automatu produkujące śrubki lub trzewiki I nawet zabrał się do tej roboty, ułożył słownik, składnię, reguły transpozycji, kategorialne hierarchie, coś w rodzaju metateorii typów, semantycznie dokształconej, lecz uznał potem zadanie za jałowe, niewartą dalszego wysiłku zabawę, gdyż nic z niej nie wynikało oprócz samej możliwości generowania owych sieci, klatek czy gmachów, a niechby i kryształowych pałaców, zbudowanych ze słów. Był mizantropem i nic dziwnego, że przy jego łóżku, jak przy moim Biblia, leżał Schopenhauer. Koncepcja podstawienia pod pojęcie materii pojęcia woli wydawała mu się zabawna.
– Równie dobrze można by właściwie określić „to” – tajemnicą po prostu – mówił – i kwantować, rozsiewać, uginać na kryształach, skupiać i rozrzedzać tajemnicę; jeśli się znów uzna, że „wola” może być wyobcowana totalnie z wnętrza czujnych jestestw, a jeszcze przypisze się jej jakiś rodzaj „samoruchu”, ową skłonność do wiecznej bieganiny krzątliwej, która tak jest w atomach irytująca, bo sprawia same kłopoty; nie tylko matematyczne, cóż właściwie broni nam pogodzenia się z Schopenhauerem? – Twierdził, że czas renesansu owej schopenhauerowskiej wizji jeszcze nadejdzie. Zresztą wcale nie był tylko apologetą tego małego, wściekłego, zapamiętałego Niemca.
– Jego estetyka jest niekonsekwentna. Zresztą może nie umiał tego wyrazić, nie pozwalał mu „genius temporis”. W latach pięćdziesiątych byłem raz świadkiem próbnej eksplozji atomowej. Czy pan wie, panie Hogarth (inaczej się do mnie nie zwracał), że nie ma nic piękniejszego nad kolory grzyba atomowego? Żaden opis, żadne zdjęcia barwne nie są w stanie oddać tego cudu, który trwa zresztą kilkanaście sekund, potem, od dołu, wschodzi brud wciągnięty ssaniem, kiedy ogniowy pęcherz się rozpręża. Później ogniowa kula, jak balon zerwany, ucieka w chmury, i cały świat staje się na mgnienie wyrzeźbiony w różu – Eos Rhododaktylos… Dziewiętnasty wiek twardo wierzył, że to, co mordercze, musi być ohydne. My wiemy już, że może być piękniejsze od gajów pomarańczowych. Potem wszystkie kwiaty zdają się zgaszone, mętne – i to dzieje się w miejscu, w którym radiacja zabija w ułamku sekund!
Słuchałem go schowany w fotelu, a nieraz, wyznam, traciłem nawet wątek tego, co mówił. Mój mózg, jak stary koń mleczarza, wracał uparcie na jeden i ten sam szlak, kodu, tak że rozmyślnie przymuszałem się, by nie wracać w ową stronę, bo zdawało mi się, że jeśli zostawię ją odłogiem, coś tam może samo zakiełkuje. Takie rzeczy zdarzają się czasem.
Innym moim rozmówcą był Tihamer Dill, właściwie – Dill junior, fizyk, którego ojca znałem – ale to cała historia. Dill senior wykładał matematykę jeszcze na uniwersytecie w Berkeley. Był wtedy dość znanym matematykiem starszego pokolenia, z opinią doskonałego pedagoga jako równy i cierpliwy, choć wymagający – dlaczego nie znalazłem uznania w jego oczach, nie wiem. Zapewne, różniliśmy się stylem myślenia, ponadto fascynowała mnie dziedzina ergodyki, którą Dill lekceważył, ale czułem zawsze, że nie chodzi tylko o kwestie czysto matematyczne. Przychodziłem do niego z moimi pomysłami, do kogóż miałem iść, a on gasił mnie jak świecę, od niechcenia, odsuwał na bok to, co pragnąłem przedstawić, wyróżniając jednocześnie mego kolegę, Myersa. Czuwał nad nim jak nad wschodzącym pączkiem różanym.
Myers szedł w jego ślady, przyznaję zresztą, że niezły był w kombinatoryce, którą już wtedy miałem jednak za gałąź usychającą. Uczeń rozwijał myśl mistrza, więc mistrz wierzył w niego – ale jednak nie było to takie proste. Może Dill żywił do mnie odruchową, animalną niejako antypatię? Czy byłem zbyt natrętny jako nazbyt pewny siebie, swoich możliwości? Głupi byłem na pewno. Nie rozumiałem nic, ale nie czułem do Dilla ani krzty żalu. Owszem, Myersa nie cierpiałem i pamiętam jeszcze milczącą, rozkoszną satysfakcję, której doznałem po latach podczas przypadkowego z nim spotkania. Pracował jako statystyk w jakiejś firmie samochodowej, bodajże w General Motors.
To, że Dill tak całkowicie się zawiódł na swym wybrańcu, nie wystarczyło mi jednak. Życzyłem sobie zresztą nie jego klęski, lecz nawrócenia na wiarę we mnie. Toteż nie było chyba takiej większej z moich młodzieńczych prac, której bym nie kończył wyobrażając sobie wzrok Dilla na moim manuskrypcie. Wiele wysiłku kosztował mnie dowód, że Dillowska kombinatoryka wariacyjna jest tylko niedoskonałą aproksymacją ergodycznego teorematu! Żadnej chyba rzeczy ani przedtem, ani potem nie polerowałem z takim trudem; i nie jest nawet bezsensowne przypuszczenie, że cała koncepcja grup, później nazwanych grupami Hogartha, wzięła się z owej cichej pasji, w której trwałym napływie przeorałem aksjomatykę Dilla, a potem, jak gdyby chcąc jeszcze coś zrobić ponadto, jakkolwiek właściwie nic nie było już tam do roboty – zabawiłem się w matematyka, żeby całej owej anachronicznej koncepcji przypatrzyć się niejako z wysoka, mimochodem, chociaż niejeden z tych, co już mi wróżyli wtedy wielki lot, dziwił się moim tak marginalnym zainteresowaniem.
Oczywiście nikomu nie wyznałem właściwego motoru, ukrytych motywów owej pracy. Czego się spodziewałem właściwie? Nie liczyłem przecież na to, że Dill doceni mnie, przeprosi za Myersa, wyzna, jak bardzo się mylił. Myśl o jakiejś Canossie tego krogulczego i jakby bezwiecznego, krzepkiego starca była zbyt absurdalna, aby przez chwilę chociaż mogła postać mi w głowie. Niczego więc zgoła nie wyobrażałem sobie w postaci ziszczenia. Sprawa była już zbyt na to wstydliwa i ciasna. Nieraz ktoś ceniony, szanowany, kochany nawet przez wszystkich najbardziej dba w skrytości ducha o kogoś stojącego obojętnie poza kręgiem apologetów, chociaż może i drugorzędnego w oczach świata, nieważnego całkiem.