Выбрать главу

Kim był w końcu Dill senior? Szeregowym wykładowcą matematyki, jakich są w Stanach dziesiątki. Ale takie racjonalizacje nic by mi nie pomogły, tym bardziej że wtedy nie wyjawiałem nawet sobie sensu i celu moich idiosynkrazji ambicjonalnych. Otrzymując jednak z drukami sprasowane, świeże, jakby w nowym blasku stające egzemplarze prac, miewałem chwile jasnowidzenia, jawił mi się suchy, tyczkowaty Dill, sztywny, z twarzą podobną do twarzy Hegla z portretów, a Hegla nie znosiłem, czytać go nie mogłem, bo taki był pewny tego, że to sam Absolut przemawia przez niego ku większej chwale pruskiego państwa. Hegel nie miał, jak sądzę teraz, nic do rzeczy – podstawiałem go na miejsce innej osoby.

Z daleka widziałem Dilla parę razy na zjazdach i konferencjach, obchodziłem go udając, że go nie poznaję. Raz nawet sam do mnie zagadał, grzecznie, wymijająco, a ja udałem, że muszę właśnie wyjść, właściwie niczego już nie chciałem od niego – jak gdyby potrzebny był mi tylko w wyobrażeniu. Po publikacji mojej głównej pracy doszło do deszczu pochwał, do pierwszej biografii, czułem się bliski niewysłowionego celu i właśnie wtedy spotkałem go. Słuchy o jego chorobie doszły mnie wprawdzie, ale nie przypuszczałem, żeby mogła go aż tak odmienić. Zobaczyłem go w wielkim magazynie samoobsługowym. Popychał przed sobą wózeczek z puszkami, a ja szedłem tuż za nim. Otaczał nas tłum. Dostrzegłem szybkim, ukradkowym spojrzeniem jego workowate obrzmiałe, odęte policzki i jednocześnie z rozpoznaniem poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Był to zmalały, brzuchaty starzec o mętnym wzroku, z nie domkniętymi ustami, powłóczący nogami w wielkich kaloszach; na kołnierzu tajał mu śnieg. Popychał swój wózeczek, popychany przez zbiegowisko, a ja wycofywałem się pospiesznie, przerażony, z jego pobliża, dbając o to tylko, żeby jak najszybciej wyjść, a właściwie uciec. Straciłem w okamgnieniu przeciwnika, który bodaj nigdy nie dowiedział się o tym, że nim był. Przez jakiś czas potem czułem w sobie pustkę jak po utracie kogoś bardzo bliskiego. Ów rodzaj podniecającego wyzwania, zmuszającego do napięcia całej mocy myśli, znikł raptownie. Prawdopodobnie ów Dill, który stale za mną chodził i patrzał zza mego ramienia na pokreślone rękopisy, nigdy nie istniał. Kiedy przeczytałem lata później o jego śmierci, nie obeszła mnie już nic. Ale długo trwało, nim zasklepiło się we mnie to opróżnione miejsce.

Wiedziałem, że ma syna. Dilla juniora poznałem dopiero w Projekcie. Matkę miał, zdaje się, Dill junior Węgierkę i stąd osobliwe imię, które przywodziło mi na myśl Tamerlana. Choć junior, nie był już młody. Należał do podstarzałych młodzianków. Są ludzie jakby przeznaczeni tylko dla jednego wieku. Baloyne na przykład wycelowany jest w potężnego starca, który wydaje się jego formą właściwą, ku jakiej dąży z pośpiechem, bo wie, że nie tylko nie straci wówczas energii, ale ją ubiblijni jeszcze i stanie poza wszelkim posądzeniem o słabość. Bywają ludzie, konserwujący rysy nieodpowiedzialnego dojrzewania. Takim był Dill junior. Z ojca miał postawę – solenności, wypracowania każdego gestu: nie należał na pewno do ludzi, którym jest wszystko jedno, co dzieje się w każdej chwili z ich rękami albo i twarzą. Był tak zwanym „fizykiem niespokojnym”, trochę jak ja – niespokojnym matematykiem, ponawiał bowiem przenosiny i przez pewien czas pracował w zespole biofizyków Andersona. U Rappaporta doszło między nami do zbliżenia, które kosztowało mnie nieco wysiłku, bo nie był mi Dill sympatyczny, lecz przemogłem się, niejako przez pamięć seniora. Jeżeli to jest niedostatecznie zrozumiałe, mogę tylko przyświadczyć, że dla mnie właściwie też, ale tak było.

Wielospecjaliści zwani u nas czasem „uniwersałami”, byli w wielkiej cenie; Dill należał do twórców syntezy Żabiego Skrzeku. Ale tematów, związanych bezpośrednio z Projektem, na wieczornych konwersatoriach Rappaporta raczej unikano. Przed pracą u Andersona Dill znalazł się – bodaj z ramienia UNESCO – w grupie badawczej, która miała opracować projekty przeciwdziałania demograficznej eksplozji ludzkości. Opowiadał o tym z satysfakcją. Było tam trochę biologów, socjologów, genetyków wraz z antropologami. Oczywiście i sławy w postaci noblistów.

Jeden z nich uważał wojnę atomową za jedyne zbawienie przed potopem ciał. Rozumowanie przedstawiało się zresztą poprawnie. Ani pigułki, ani perswazja nie zahamują przyrostu naturalnego. Niezbędne jest jakieś planujące wtargnięcie w obręb rodziny. Nie w tym rzecz, że każdy projekt brzmi albo makabrycznie, albo groteskowo, jak np. propozycja, by „zezwolenie na dziecko” można było zdobyć dopiero zgromadziwszy pewną ilość punktów, za walory psychofizyczne, za umiejętności wychowawcze i tak dalej.

Można wymyślać takie mniej lub bardziej racjonalne programy, ale nie można wprowadzić ich w życie. Rzecz zawsze w końcu wiedzie do ograniczenia tych swobód, jakich tknąć nie odważył się, od narodzin cywilizacji, żaden ustrój. Żaden ze współczesnych nie miał na to, ani dość siły, ani autorytetu. Wypadłoby walczyć i z najpotężniejszym z popędów ludzkich, i z większością kościołów, i z fundamentem praw człowieka, danym tradycją. Natomiast po kataklizmie atomowym sroga reglamentacja związków i urodzin byłaby doraźną i życiową koniecznością, bo inaczej zwyrodniała od radiacji plazma dziedziczna dałaby początek niezliczonej rójce potworów. Taka doraźna reglamentacja mogła potem przejść w system ustawowy, zawiadujący rozmnażaniem się gatunku, już jako korzystnym sterowaniem jego ewolucją i liczebnością.

Wojna atomowa jest, zapewne, przeraźliwym złem, lecz jej dalsze konsekwencje mogą okazać się dobre jako zbawienne. W tym duchu wypowiedziała się część uczonych, inni sprzeciwili się i do sformułowania zaleceń jednoznacznych nie doszło.

Historia ta wzburzyła Rappaporta, im zaś bardziej się gorączkował, tym chłodniej, z wewnętrznym uśmieszkiem odpowiadał mu Dill. Intronizacja rozumu jako władcy – mówił Rappaport – jest równoznaczna z oddaniem się w opiekę obłędowi logiczności. Radość ojca, wywołana tym, że jego dziecko podobne jest do niego, nie ma żadnej racjonalnej wartości, zwłaszcza gdy ojciec to osobnik tuzinkowy, nieutalentowany – ergo, należy zakładać „banki spermy” ludzi najużyteczniejszych społecznie i sztucznym zapłodnieniem rozmnażać dzieci podobne do takich rozpłodowców, więc wartościowe. Ryzyko związane z założeniem rodziny można uznać za wysiłek marnowany społecznie, ergo, należy kojarzyć pary wedle kryteriów selekcji uwzględniającej dodatnie skorelowanie cech fizycznych i psychicznych małżonków. Nie zaspokojone pożądania budzą frustracje, zakłócające równy bieg społecznych procesów – ergo wszystkie pożądania należy albo zaspokajać naturalnie, albo równoważnikami technicznymi, bądź wreszcie usuwać chemicznie lub chirurgicznie ośrodki, które te pożądania rodzą.

Przed dwudziestu laty podróż z Europy do Stanów trwała siedem godzin; kosztem osiemnastu miliardów dolarów skrócono ten czas do pięćdziesięciu minut. Wiadomo już, że dzięki dalszym miliardom ten czas lotu uda się skrócić o połowę. Pasażer, wysterylizowany na ciele i umyśle (żeby nie zawlókł do nas ani azjatyckiej grypy, ani azjatyckich myśli), naładowany witaminami i widowiskiem filmowym z puszki, będzie mógł przenosić się z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent, z planety na planetę – coraz pewniej i szybciej, a wizja takiej fenomenalnej sprawności instrumentów opiekuńczych ma zatkać nam usta, byśmy nie zdołali spytać, do czego właściwie te błyskawiczne peregrynacje służą. Tempa takiego nie mogło znieść nasze stare, zwierzęce ciało, przenosiny z półkuli na półkulę zbyt szybkie rozstrajają rytm jego snu i czuwania, lecz szczęśliwie wynaleziono środek chemiczny, który ów rozstrój usuwa. Co prawda środek ów czasem sprowadza depresję, ale są inne, podnoszące na duchu; wywołują one chorobę wieńcową, lecz można z kolei w tętnice serca wtykać rurki polietylenowe, żeby się nie zatykały.

Uczony w takich sytuacjach zachowuje się jak tresowany słoń, którego poganiacz ustawia czołem do przeszkody. Posługuje się siłą rozumu, jak słoń – siłą mięśni, to znaczy na zlecenie; jest to niezwykle wygodne, ponieważ uczony dlatego okazuje się gotowy na wszystko, bo za nic już nie odpowiada. Nauka staje się zakonem kapitulantów; rachunek logiczny ma zostać automatem zastępującym człowieka jako moralistę; podlegamy szantażowi „wiedzy lepszej”, która ośmiela się twierdzić, że wojna atomowa może być czymś wtórnie dobrym dlatego, ponieważ wynika to z arytmetyki. Dzisiejsze zło okazuje się jutrzejszym dobrem, ergo, to zło też jest pod pewnymi względami dobre. Rozum przestaje słuchać intuicyjnych podszeptów emocji, ideałem staje się harmonia doskonale skonstruowanej maszyny, ma się nią stać cywilizacja w całości i każdy jej członek z osobna.