Daremnie rozglądałem się po otoczeniu szukając dalszej drogi, bo korytarz kończył się szerszym ślepym uchyłkiem. Z boku, na wysokości głowy, widniały drzwiczki żelazne, które Grotius odemknął, i w grubym murze otwarła się wtedy wnęka, rodzaj strzelnicy, przy czym obaj moi towarzysze cofnęli się, abym mógł dokładnie zajrzeć do środka. Otwór zamykało z drugiej strony coś na kształt czerwonawo błyszczącej tafli, jakby to był płat mięsa szczelnie dociśniętego do grubej szyby. Poprzez kaptur, który okrywał mi twarz, przez równomierny podmuch tlenu płynącego z butli, poczułem skórą czoła i policzków ucisk, który zdawał się być efektem nie tylko gorąca. Patrząc dłużej, dostrzegłem bardzo powolny ruch, nie całkiem równomierny, jakby obdartej ze skóry i przylepionej do szkła podeszwy olbrzymiego ślimaka, usiłującego pełzać daremnymi skurczami mięśni. Owa masa za szkłem zdawała się napierać na nie z nieznaną siłą – pełznąć na miejscu powoli, lecz nieustannie.
Grotius uprzejmie, lecz stanowczo odsunął mnie od wnęki, zamknął na powrót pancerne drzwiczki i wydobył z przewieszonego przez ramię chlebaka szklaną kolbę, po której ściankach łaziło kilka zwykłych pokojowych much. Gdy przybliżył ją do zamkniętej klapy – a uczynił to ruchem wymierzonym i zarazem solennym – muchy najpierw znieruchomiały, potem rozwinęły skrzydełka i w następnej sekundzie zawirowały w kolbie czarnymi oszalałymi kulkami – wydało mi się, że słyszę ich jadowite bzykanie. Jeszcze trochę przybliżył naczynie do klapy – muchy tłukły się coraz gwałtowniej – włożył kolbę do schowka, zawrócił i poszedł z powrotem do kuchni.
Dowiedziałem się wreszcie, skąd poszła nazwa. Pan Much był po prostu Żabim Skrzekiem – w ilości znaczniejszej niż około 200 litrów; zresztą owa przemiana zachodziła stopniowo; co się tyczyło tego naprawdę osobliwego efektu z muchami, nikt nie miał najbledszego wyobrażenia o jego mechanizmie, zwłaszcza że wykazywały go oprócz much tylko nieliczne błonkoskrzydłe. Pająki, żuki i mnóstwo innych owadów, które cierpliwie znosili biologowie do owej czeluści, w ogóle nie reagowały na obecność rozgrzewanej toczącymi się w niej reakcjami substancji. Mówiło się o falach, promieniach, dobrze, że nie o telepatii. U much, których węzły brzuszne porażono farmakologicznie, efekt się nie przejawiał. Ale ustalenie to było raczej trywialne. Nieszczęsne muchy narkotyzowano, wycinano im po kolei, co się tylko dało, unieruchamiano im na przemian nóżki i skrzydełka, lecz w końcu dowiedziano się tego tylko, że gruba warstwa dielektryku ekranuje skutecznie efekt. Był więc fizyczny, a nie „cudowny”. Zapewne. Lecz nadal nie wiedziano, co go wywołuje. Zapewniono mnie, iż rzecz się wyjaśni – pracowała nad tym osobna grupa bioników i fizyków. Jeśli coś wykryła, do dzisiaj nic mi o tym nie wiadomo.
Zresztą nie był Pan Much niebezpieczny dla żywych organizmów znajdujących się w jego pobliżu; nawet muchom w końcu nie działo się nic złego.
XI
Z nastaniem jesieni, kalendarzowej tylko, bo słońce, jak w sierpniu, stało nad pustynią, od nowa, choć trudno rzec, że z nowymi siłami, wziąłem się do kodu. To, co w Projekcie uważano za jego sukces największy i co nim na pewno było pod względem technicznym, syntezę Żabiego Skrzeku, nie tylko zaniedbywałem w moich spekulacjach, ale w gruncie rzeczy pomijałem, jak gdybym miał ów osobliwy produkt za artefakt. Ci, co go stworzyli, zarzucali mi, że powoduję się uprzedzeniem irracjonalnym, zakorzenionym w prywatnej awersji do owej substancji – jakkolwiek śmiesznie to brzmiało. Sugerowali też, Dill na przykład, że nieco dramatyczna celebra, jaką ludzie obu zespołów otoczyli ów „śluz nuklearny”, obudziła we mnie rezerwę skierowaną na samego Pana Much albo że miałem owym empirykom za złe dodanie do jednej tajemnicy, samego kodu, drugiej, tego wytworu o nieznanym przeznaczeniu.
Nie godziłem się z tym, bo także efekt Romneya powiększył naszą ignorancję, lecz właśnie w nim upatrywałem – wtedy przynajmniej – pewną szansę dotarcia do postawy Nadawców, a przez to i do treści samego przesłania. W nadziei, że wzbogacę moją inwencję, przestudiowałem mnóstwo prac poświęconych historii odczytania genetycznego kodu człowieka i zwierząt. Czasem wydawało mi się mgliście, że paralelą zjawiska, przed którym stałem, jest owa „podwójność” każdego organizmu, który jest zarazem i sobą, i nośnikiem informacji adresowanej sprawczo do przyszłych czasów, do pokoleń.
Cóż jednak właściwie można było począć z taką analogią? Arsenał środków pojęciowych, jakimi mogła mnie obdarzyć epoka, wydawał mi się chwilami zatrważająco ubogi. Wiedza nasza stała się rozmiarem olbrzymia tylko wobec człowieka, nie wobec świata. Pomiędzy rozprężającą się w kumulatywnej eksplozji czołówką technik instrumentalnych a biologią człowieka powstaje na naszych oczach niepokonanie rozrastający się rozziew, który rozdziera ludzkość na front zbieraczy wiadomości i jego odwody oraz na płodne tłumy, obdarzane równowagą dzięki napełnianiu mózgów papką informacyjną, tak samo prefabrykowaną, jak papka pokarmowa dla trzewi. Rozpoczyna się wielkie rozmrowienie, skoro został przekroczony – nikt nie wie dokładnie, kiedy – próg, za którym zapas nagromadzonej wiedzy już nigdy nie zostanie ogarnięty przez jakikolwiek pojedynczy umysł.
Nie tyle wzbogacać ową wiedzę, ile najpierw unieważniać jej olbrzymie złoża tam, gdzie zalega drugorzędna, a tym samym zbędna informacja – to wydaje mi się pierwszą powinnością nowej nauki. Techniki informacyjne utworzyły sytuację raju, w którym rzekomo każdy, kto by tego chciał, może poznać wszystko, lecz jest to kompletna fikcja. Wybór równający się rezygnacji jest nieunikniony – jak oddychanie.
Gdyby ludzkość nie była tak nieustannie dźgana, drażniona i przypalana lokalnym zagryzaniem się nacjonalizmów, zderzeniami interesów (często pozornych), nadmiarem zgromadzonym w jednych punktach globu, przy równoczesnym niedostatku w innych (a przecież już w technicznych naszych możliwościach spoczywa umiejętność – zasadnicza przynajmniej – rozwiązania tych sprzeczności), może by dopiero pojęła, jak bardzo owe małe, krwawe fajerwerki, z poruszającym je na dystans kapitałem nuklearnym Wielkich, przesłaniają jej to, co dzieje się tymczasem „samo”, puszczone luzem i pozbawione kontroli. Polityka uznawała glob, zupełnie jak w poprzednich wiekach (teraz – już razem z otaczającą go przestrzenią doksiężycową) – za szachową deskę rozgrywek, kiedy tymczasem owa deska podstępnie zmieniała się, nie była już oparciem nieruchomym, podstawą, lecz raczej tratwą, rozszczepianą uderzeniami niewidzialnych prądów, niosących ją w stronę, w którą nikt nie patrzał.
Proszę wybaczyć mi tę metaforykę. Ależ tak, futurologowie rozmnożyli się jak grzyby, od czasu, kiedy Hermann Kahn unaukowił profesję Kasandry, lecz nikt jakoś z nich nie powiedział wyraźnie tego, że zdaliśmy się w całości na łaskę i niełaskę technologicznego rozwoju. Role tymczasem odwracały się: ludzkość stawała się dla technologii środkiem czy instrumentem osiągnięcia celu zasadniczo nieznanego. Poszukiwanie broni skutecznej ultymatywnie zamieniło uczonych w poszukiwaczy kamienia filozoficznego, który tym się tylko różnił od ideału alchemików, że zapewne istniał. Czytelnik prac futurologicznych miał przed sobą wykresy i tablice drukowane na kredowym papierze, a powiadamiające go o tym, kiedy pojawią się reaktory wodorohelowe i kiedy ulegnie uprzemysłowieniu telepatyczna własność umysłu. Przyszłe takie odkrycia przewidywano za pomocą zbiorowych głosowań w gronie odpowiednich specjalistów, przy czym sytuacja ta była o tyle groźniejsza od historycznych, że stwarzała fikcję wiedzy na miejscu, które dawniej wedle powszechnego rozeznania wypełniała najczystsza ignorancja.