Wystarczyło przepatrzeć historię nauki, aby dojść do uprawdopodobnionego nią przeświadczenia, że o kształcie przyszłości zadecyduje to, czego nie wiemy dzisiaj i co jest nieprzewidywalne. Sytuację komplikował w historycznie nie poznany sposób stan „lustra” lub „podwójnego tańca”, skoro jedna strona świata zmuszona była możliwie dokładnie i szybko powtarzać wszystko, co w sferze zbrojeń robiła druga, i właściwie nie można było często ustalić, kto pewien kolejny ruch czy krok uczynił jako pierwszy, a kto go tylko wiernie naśladował. Wyobraźnia ludzkości zamarzła niejako, porażona wizją atomowej zagłady, która była jednak dostatecznie oczywista dla obu stron, aby sparaliżować własną realizację. Zafascynowanie układanymi przez strategów i uczone ciała doradcze „scenariuszami Apokalipsy” termojądrowej paraliżowało umysły tak, że nie widziano już dalszych, jakkolwiek kto wie, czy nie bardziej niebezpiecznych możliwości schowanych w rozwoju. Stan bowiem równowagi był nieustannie podgryzany przez kolejne odkrycia i wynalazki
W latach siedemdziesiątych panowała przez czas pewien doktryna „ekonomicznego wyniszczenia pośredniego” wszelkich potencjalnych przeciwników, którą sekretarz obrony, Kayser, określił maksymą: „nim gruby schudnie, chudy zdechnie”. Pojedynek współzawodnictwa na jądrowe ładunki zastąpił wszak najpierw wyścig rakietowy, a potem – doszło do budowania jeszcze bardziej kosztownych „rakiet przeciw rakietom”. Jako następny krok eskalacji zaświtała szansa zbudowania „tarczy laserowej”, ostrokołu laserów gamma, które miały kraj otoczyć palisadą niszczących promieni: koszt budowy urządzeń takich obliczano już na czterysta do pięciuset miliardów dolarów. Po tym posunięciu spodziewać się wolno było następnego, jako wprowadzenia na orbity – olbrzymich fabryk-satelitów, wyposażonych w gamma lasery, których rój, szybując nad terytorium przeciwnika, mógł spalić je całe w ułamku sekund ultrafioletowym promieniowaniem. Koszt owego „pasa śmierci” przekraczał już w szacunkach siedem bilionów dolarów. Walka na wyniszczenie ekonomiczne – dzięki produkowaniu broni coraz bardziej kosztownych i wycieńczających przez to cały organizm państwowy – poważnie planowana, nie dała się jednak urzeczywistnić, bo trudności budowy super- i hiperlaserów okazały się na razie nie do technicznego przezwyciężenia. Tym razem litościwa Natura własnością swych mechanizmów uratowała nas przed nami, lecz był to przecież tylko traf szczęśliwy.
Tak przedstawiało się globalnie myślenie polityków i dyktowana przez nie strategia nauki. Tymczasem cała tradycja historyczna kultury zaczynała się nam obluźniać, jak ładunek wypełniający okręt, kołysany zbyt gwałtownie. Wielkie historiozoficzne koncepcje, podmywane w fundamentach, wielkie syntezy, wsparte na wartościach odziedziczonych po przeszłości, stawały się brontozaurami skazanymi na zapaść, oczekiwało je strzaskanie o niewiadomy brzeg kolejnych odkryć, które miały się przed nami wynurzyć. Nie było już bowiem takiej mocy ani takiej potworności, skrytej w trzewiach materialnego świata, których by nie wywleczono na scenę jako broni, gdyby tylko się wyłoniły; tak więc w rzeczywistości wcale nie graliśmy już z Rosją, lecz z Przyrodą samą, ponieważ to od Przyrody, a nie od Rosjan zależało, jakim kolejnym odkryciem nas obdarzy, i byłoby przecież szaleństwem sądzić, że będąc nam wielce życzliwą, dostarczy ona takich tylko środków, które ułatwią przeżycie gatunkowi. Szansa pojawienia się na horyzoncie badawczym takiego odkrycia, które zapewniłoby nam supremację w skali planety całkowitą, spotęgowałaby wysiłki i środki rzucane, ponieważ ten, kto by pierwszy osiągnął taki cel, zostałby hegemonem globu: o tym powszechnie się mówiło. Jak jednak można było wierzyć w to, że słabnący antagonista pozwoli ulegle nałożyć sobie jarzmo? Toteż cała ta doktryna była wewnętrznie sprzeczna jako równoczesne niszczenie istniejącej równowagi sił – przy nieustannym jej odnawianiu.
Dostaliśmy się, jako cywilizacja, w technologiczną pułapkę, i o losach naszych miało już decydować to tylko, jak są urządzone pewne, nam nie znane jeszcze związki poziomów energii i materii. Gdy mówiłem takie rzeczy, nazywano mnie zazwyczaj defetystą zwłaszcza w kręgach uczonych, którzy oddali swe sumienia w arendę departamentowi stanu. Ludzkość wzajemnie wczepiona we włosy i w gardła, dopóki przesiadała się z wielbłądów i mułów na rydwany, bryki, kocze, do samochodów, maszyn parowych, czołgów, mogła jeszcze liczyć na przetrwanie – poprzez rozerwanie okowów tego wyścigu. W połowie wieku totalna groza sparaliżowała politykę, lecz jej nie odmieniła, strategia pozostała ta sama, dni stawiano, przed miesiącami, lata nad wiekami, a należało postępować odwrotnie, pojęcie interesu gatunku wypisać na sztandarach, okiełznać technologiczny wzlot, żeby się nie stał upadkiem.
Tymczasem powiększał się materialny rozziew pomiędzy Wielkimi a Trzecim Światem, zwany przez ekonomistów „rozciągającą się harmonią” – odpowiedzialne osobistości, trzymające w ręku los innych, mówiły, że rozumieją to, że taki stan nie może się bezgranicznie przedłużać, lecz nie robiły nic, jakby w oczekiwaniu cudu. Należało koordynować postęp, ale mu nie ufać jako automatyzmowi, w jego coraz to szybszej samoczynności, przecież szaleństwem była wiara, że robić wszystko, co tylko technicznie możliwe, jest tym samym, co działać mądrze i bezpiecznie, przecież nie mogliśmy liczyć na cudowną przychylność Natury, której coraz to więcej części, obracanych w pokarm ciał i maszyn, wpuszczaliśmy do wnętrza cywilizacji. Ależ to mógł być koń trojański, słodki jad, trujący nie dlatego, że świat źle nam życzył, ale dlatego, że działaliśmy na oślep.
Nie mogłem pomijać tego tła w mojej pracy. Musiałem myśleć o nim, kiedy zastanawiałem się nad dwustronnością przesłania. Dyplomaci, w niewzruszonych frakach, z przyjemnym drżeniem kolan oczekiwali już Momentu, kiedy zakończymy wreszcie naszą nieoficjalną, mniej ważną, wstępną robotę, a oni, cali w orderowych gwiazdach, polecą do gwiazd składać papiery akredytujące i porozumiewać się protokolarnie notami z miliardoletnią cywilizacją. Myśmy mieli im tylko zbudować most. Oni – przeciąć jego wstęgę.
Lecz jak to wyglądało naprawdę? W jakimś zakątku Galaktyki pojawiły się kiedyś istoty, które, pojąwszy fenomenalną rzadkość życia, postanowiły wmieszać się do Kosmogonii – i skorygować ją. Potomstwo starej cywilizacji dysponowało molochem wiedzy niewyobrażalnym dla nas; jeśli mogło tak starannie połączyć – życiosprawczy impuls z najwyższą nieingerencją w każdy lokalny przebieg ewolucyjny. Sygnał sprawczy nie był słowem, co się w ciało obraca, ponieważ brakło mu wszelkich określeń tego, co ma powstać. Zabieg był w zasadzie swojej prosty, tyle że powtarzany przez czas podobny do wieczności, stanowiąc rodzaj trwałych brzegów szeroko rozpostartych, między którymi o własnych już siłach ruszyć miał proces specjacji. Wsparcie było najostrożniejsze z możliwych. Żadnych uszczegółowień, żadnych konkretnych dyrektyw, żadnych instrukcji natury fizycznej czy chemicznej – nic, oprócz wzmocnienia stanów termodynamicznie nieprawdopodobnych.
Wzmacniacz probabilistyczny był niewymownie słaby i działał jedynie przez to, że, wszechobecny, każdą przeszkodę penetrował, ogarniając niewiadomą część Galaktyki (może całą? – nie wiedzieliśmy, ile podobnych promieni niewidzialnych wysyłają). Nie był to akt jednorazowy, lecz obecność, która trwałością swoją współzawodniczyła z gwiezdną, ale zarazem ustawała, ledwo pożądany proces ruszał. A ustawała, ponieważ wpływ promieniowania na ukształtowane organizmy równał się praktycznie zeru.
Trwałość emisji przerażała mnie. Zapewne, mogło być i tak, że Nadawcy nie znajdują się już wśród żywych, a proces, uruchomiony przez ich astroinżynierów w gwieździe lub w zespole gwiazd, będzie biegł póty, dopóki wystarczy energii słonecznych nadajników. Zakonspirowanie naszych prac wydawało mi się – w podobnym zestawieniu – zbrodnią. Nie szło przecież ani o odkrycie, ani o górę odkryć, lecz o otwarcie oczu na świat. Byliśmy dotąd ślepymi szczeniakami. W ciemności Galaktyki jaśniał rozum, który nie próbował narzucić nam swej obecności, lecz przeciwnie, najstaranniej ukrywał ją.
Niewymownie płaskimi wydawały mi się hipotezy dotychczasowe, do powstania Projektu popularne, obijające się między biegunami pesymizmu, który nazywał Silentium Universi stanem naturalnym, oraz tego optymizmu bezmyślnego, który oczekiwał wieści wyraźnie sylabizowanych, jakimi cywilizacje rozsypane wokół gwiazd miały się porozumiewać jak dzieci w przedszkolu. Jeszcze jeden mit rozpadł się, myślałem, jeszcze jedna prawda wzeszła nad nami – i, jak zwykle prawdom, tej także nie umieliśmy sprostać.