Выбрать главу

Pozostawała druga, znacząca strona sygnału. Dziecko może zrozumieć pojedyncze zdania wyjęte z dzieła filozoficznego, ale całości nie ogarnie. Nasza sytuacja była podobna. Dziecko może zostać olśnione treścią pojedynczych zdań i my też dziwiliśmy się drobnym fragmentom rozszyfrowanego. Ponieważ długo ślęczałem nad gwiazdowym tekstem, obcując z nim w powtarzanych od nowa próbach, zżyłem się z nim w osobliwy sposób i wielokrotnie, jakkolwiek czysto intuicyjnie tylko, z poczuciem, że przerasta mnie jak góra, dostrzegałem, wciąż we mgle, wspaniałość jego budowy, a więc wymieniałem niejako zmysł matematyczny na estetyczny – może zresztą dochodziło do zespolenia obojga.

Każde zdanie książki znaczy coś, także wyrwane z kontekstu, ale w jego obrębie zespala się ze znaczeniami innych zdań, tych, co je poprzedziły, i tych, co nastąpią. Z takiego przesiąkania, narastania i kumulowania ogniskowego wynika w końcu owa znieruchomiała w czasie myśl, jaką jest dzieło. W gwiazdowym kodzie nie tyle szło o znaczenie elementów, „niby zdań”, ile o ich przeznaczenie, do którego nie mogłem dotrzeć. Lecz miał on harmonię wewnętrzną, czysto matematyczną już, taką, jaka w wielkiej katedrze objawia się także patrzącemu, który ani nie pojmuje jej przeznaczenia, ani nie zna praw statyki i kanonów budownictwa, ani stylów wreszcie, wcielonych, zaprzęgniętych w kształty. Ja byłem takim patrzącym i zapatrzonym. Tekst był niezwykły przez to, że nie miał żadnych własności „czysto lokalnych”. Zworniki bez łuków i obciążenia nie są zwornikami; oto nielokalność architektury. Syntezę Żabiego Skrzeku poprzedziło wyszarpnięcie z kodu jego elementów, którym przypisano atomowe i stereochemiczne „znaczenia”.

Było w tym coś z wandalizmu, jakby na podstawie Moby Dicka brano się do zarzynania wielorybów i wytapiania z nich tłuszczu. Można tak postępować, rzeźnia wpisana jest w Moby Dicka, jakkolwiek w sposób najzupełniej odwrotny, diametralny, ale daje się to zlekceważyć, pociąć na kawałki, poprzestawiać dowolnie. A więc, mimo całej mądrości patronującej mu, kod był aż tak bardzo bezbronny. Niebawem miałem przekonać się, że może być gorzej, moje obawy dostały nową pożywkę, toteż nie wypieram się sentymentalizmu tych uwag.

Pewne partie kodu, jak wskazała częstościowa analiza, pozornie powtarzały się, tak jak słowa w zdaniach, ale odmienne sąsiedztwo wywoływało drobne różnice ukształtowania impulsów, które nie zostały uwzględnione przez naszą – dwójkową – wersję informacyjną. Zniecierpliwieni empirycy, którzy mogli się wszak powoływać na owe skarby zamknięte w „srebrnych podziemiach”, upierali się, że mogą to być tylko zniekształcenia wywołane wieloparsekową wędrówką potoków neutrinowych przez otchłanie, objawem i tak znikomej zresztą, w tym świetle, desynchronizacji sygnału, jego rozmazywania się. Postanowiłem to sprawdzić. Zażądałem dokonania nowej rejestracji sygnału – a przynajmniej jego znaczniejszego fragmentu – i zestawiłem otrzymany od astrofizyków nowy tekst z analogicznymi wycinkami pięciu kolejnych wyników niezależnych – dawniejszego odbioru.

Dziwne było, że nikt tego dotąd, tak dokładnie nie zrobił. Jeżeli bada się czyjś podpis na autentyczność i stosuje coraz to potężniejsze szkła powiększające, dochodzi wreszcie do tego, że w wyolbrzymieniu widziane pasma, które są atramentowymi kreskami liter na papierze, zaczynają się rozpadać – na elementy rozprzestrzenione po oddzielnych, grubych jak sznury konopne włóknach celulozy, i niepodobna określić, na jakiej granicy powiększenia ustaje wpływ piszącego, kształty nadane pismu jego „charakterem”, a rozpoczyna się obszar działania statystycznych ruchów i drgań włókienkowych ręki, pióra, nierównomierności ściekania atramentu, nad którymi piszący żadnej już nie ma władzy. Można jednak dojść tego – porównując szereg podpisów, właśnie szereg, a nie dwa tylko, bo wtedy wybije się to, co jest trwałą regularnością, i odetnie od tego, co stanowi wpływ fluktuacji każdorazowo zmiennych.

Udało mi się wykazać, że „rozmazania”, „desynchronizacja”, „rozpływanie się” sygnału tkwią tylko w wyobrażeniach adwersarzy. Dokładność powtórzeń dochodziła do samej granicy rozdzielczości używanej przez astrofizyków aparatury rejestrującej – a ponieważ trudno było przypuścić, że z nastawieniem na tak akurat wykalibrowaną aparaturę nadawano tekst, oznaczało to, iż ta dokładność jest większa niż nasza możliwość jej zbadania, wykrywającego kres sprawności nadajnika.

Wywołało to niejakie zamieszanie. Odtąd nazywany byłem „prorokiem Pana” lub „wołającym na puszczy”. Pracowałem więc pod koniec września w rosnącym odosobnieniu. Były chwile, szczególnie po nocach, kiedy między moim bezsłownym myśleniem a tekstem zadzierzgało się takie pokrewieństwo, jak gdybym już ogarniał prawie jego całość, i w szczególnym zamieraniu, jak przed skokiem bezcielesnym, wyczuwałem drugi brzeg, lecz nigdy nie starczyło ostatniego wysiłku.

Teraz wydają mi się owe stany złudzeniem. Zresztą łatwiej mi uznać dzisiaj, że nie tylko ja nie umiałem, nie mogłem, ale że zadanie przekraczało siły każdego człowieka. Tak podówczas, jak obecnie miałem problem za nie dający się pokonać atakiem zespołowym, ktoś jeden musiał otworzyć zamknięcie, odrzuciwszy nawyki wyuczonych rozumowań, ktoś jeden albo nikt. Takie zdawanie sprawy z własnej bezsilności jest, zapewne, żałosne, może egoistyczne także. Wygląda na to, że szukam usprawiedliwień. Ale jeśli gdziekolwiek należy odrzucić miłość własną, ambicję, zapomnieć o diabełku serca modlącym się do sukcesów, to chyba w tej sprawie. Poczucie izolacji, wyobcowania było wtedy dojmujące. Najdziwniejsze jest to, że owa klęska, jednoznaczna przecież, pozostawiła mi we wspomnieniu smak wzniosłości i że te godziny, te tygodnie są mi dzisiaj, kiedy o nich myślę, drogie. Nie przypuszczałem, że coś takiego może mi się zdarzyć.

XII

W opublikowanych sprawozdaniach i książkach najmniej albo i nic zgoła mówi się o tym, jaki był mój bardziej „konstruktywny” wkład do Projektu, ponieważ przyjęło się, dla unikania wszechmożliwych zadrażnień, przemilczanie mego udziału w „konspirującej opozycji”, która – gdzieś o tym czytałem – mogła stać się „największym występkiem” i nie mnie przypadła zasługa, że do tego nie doszło. Przechodzę tedy do przedstawienia mej zbrodni.

Z początkiem października upały nie osłabły ani trochę, dziennie, rozumie się, bo nocą temperatura spadała już na pustyni poniżej zera. Nie opuszczając za dnia budynków, wieczorem, przed nastaniem silniejszego chłodu, udawałem się na krótkie przechadzki, dbając o to, by nie stracić z oczu wieżowców osiedla, bo w pustyni, jak mnie ostrzegano, wśród jej wysokich wydm, łatwo można zabłądzić. Zdarzyło się to nawet raz jakiemuś technikowi, ale wrócił koło północy, bo kierunek drogi ukazała mu łuna świateł. Nie znałem dotąd pustyni – była całkiem odmienna od wyobrażeń, jakie o niej miałem, ukształtowanych filmem czy lekturą. Była zarazem doskonale jednostajna i niezwykle różnorodna. Najbardziej pociągał mnie widok ruchomych wydm, owych zwolnionych wielkich fal, które swą ostrą, świetną geometrią postaciowały perfekcję rozwiązań, stosowanych przez Naturę tam, gdzie czepliwy, czasem nachalny, czasem zażarty żywioł biosfery nie ściera się z jej martwym obszarem.

Wracając raz z takiej przechadzki spotkałem, nieprzypadkowo, jak się okazało, Donalda Prothero. Potomek w drugim pokoleniu starej rodziny kornwaliskiej został najbardziej angielskim ze znanych mi Amerykanów.

Zasiadając w Radzie między ogromnym Baloyne’em i tyczkowatym Dillem, na niespokojnym tle Rappaporta i żurnalowym Eeneya, był postacią osobliwą przez to właśnie, że nic nie było w nim osobliwego. Upostaciowana przeciętność, twarz zwykła, nieco ziemista, po angielsku długa, z silnymi oczodołami i solidną szczęką, z wieczną fajką w ustach, głos beznamiętny, naturalny spokój, brak wszelkiej wyraźniejszej gestykulacji – tak tylko, samym odejmowaniem cech mogę go sprezentować. A przy tym umysł pierwszej klasy.

Muszę wyznać, że myślałem o nim z pewnym niepokojem, ponieważ nie wierzę w ludzką doskonałość, osoby zaś pozbawione dziwactw, tików, obsesji, nalotu jakiejś niewielkiej manii, punktów zacietrzewienia, podejrzewam o systematyczne udawanie (każdy sądzi podług siebie) albo o nijakość. Zapewne, wiele zależy od tego, od której strony poznajemy człowieka. Jeśli, jak mnie zwykle przychodziło, najpierw zaznajamiałem się z kimś poprzez jego prace, w moim fachu skrajnie abstrakcyjne, więc niejako od strony najbardziej uduchowionej, impet zetknięcia się z owym całkowicie cielesnym organizmem, który odruchowo przedstawiałem sobie podług owej platońskiej wydzieliny – bywał szokiem.