Dokonywałem prawdziwie demokratycznego zrównania wszystkich żyjących na planecie. Maszyna grzała mi stopy delikatnym podmuchem ciepła, które dobywało się przez szczeliny metalowej żaluzji, i pracowała wystukując na taśmach rządki cyfr, ponieważ było jej wszystko jedno, czy odnoszą się do gigaton oraz megatrupów, czy do liczby ziarenek piasku na atlantyckich plażach. Rozpacz ostatnich tygodni, która przeszła stopniowo w rodzaj gniotącego ucisku, nagle ustąpiła. Pracowałem żywo i z satysfakcją. Nie działałem już na przekór sobie, owszem, robiłem to, czego się po mnie spodziewano. Byłem patriotą. Stawiałem się raz w sytuacji atakującego, a raz – broniącego, z doskonałą lojalnością.
Problem był jednak pozbawiony strategii wygrywającej. Skoro ognisko eksplozji dawało się przenieść w dowolnie obrany punkt globu – z wybranego, również dowolnie, miejsca – można było zniszczyć życie na obszarze dowolnej wielkości. Klasyczny wybuch atomowy jest pod względem energetycznym marnotrawstwem środków, ponieważ w punkcie „zero” zachodzi „overkill”. Cząstki budynków i ciał ulegają w nim strzaskaniu tysiąckrotnie ponad potrzebę wojskową, podczas kiedy słabnąca z odległością siła rażenia pozwala przeżyć w dość prostym schronie już kilkanaście czy kilkadziesiąt mil dalej.
Ten nieekonomiczny stan rzeczy stawał się pod moimi palcami, kiedy programowałem maszynę, prehistoryczną mumią. Trex był środkiem doskonałym przez swoją oszczędność. Kule ogniowe klasycznych wybuchów można było rozpłaszczyć, niejako, rozwalcować w śmiercionośną folię, i podścielić ją pod stopy ludzkie na przestrzeni Azji lub Stanów Zjednoczonych. Trójwymiarowo zlokalizowana warstewka, wyodrębniona z powłoki geologicznej kontynentów, w jednym ułamku sekundy stać się mogła ogniowym trzęsawiskiem. Każdemu człowiekowi przypadało dokładnie tyle wyzwolonej energii, ile było trzeba dla jego śmierci. Lecz ginącym sztabom pozostawały dziesiętne sekundy dla wysłania sygnału adresowanego do łodzi podwodnych z rakietami jądrowymi. Umierający mógł jeszcze zabić przeciwnika. Jeśli mógł, musiał tak właśnie postępować. A więc nareszcie drzwi technologicznej pułapki zatrzasnęły się.
Dalej szukałem wyjścia stawiając się w sytuacji globalnego stratega, a rachunek obracał wniwecz kolejne poszukiwania. Pracowałem biegle, ale czułem drżenie palców, a kiedy nachylałem się nad taśmami wypełzającymi z maszyny, żeby odczytać wyniki, łomotało mi serce; zarazem odczuwałem palącą suchość w ustach i kolkę, jakby mi ktoś powiązał jelita wrzynającym się sznurkiem. Te objawy wisceralnej paniki organizmu obserwowałem z osobliwie chłodną ironią, jakby udzielił się tylko moim mięśniom i kiszkom, podczas gdy we mnie drżał bezgłośny chichot, ten sam sprzed pół wieku, nie odmieniony i nie postarzały. Nie czułem głodu i pragnienia, karmiony i pojony rządkami cyfr przez pięć bez mała godzin, programując maszynę wciąż od nowa. Wydzierane z kaset taśmy miąłem i ładowałem do kieszeni. Wreszcie ta robota stała się jałowa.
Obawiałem się, że jeśli pójdę do hotelu, na widok karty potraw czy twarzy kelnera wybuchnę śmiechem. Do siebie też nie mogłem wracać. Gdzieś jednak musiałem iść. Donald, zajęty swoją pracą, był, przynajmniej na razie, w lepszym położeniu. Na ulicę wyszedłem jak zaczadzony. Zapadał zmrok, osiedle, skąpane w rtęciowym blasku lamp, gwiaździstym konturem wcinało się w mroki pustyni, i tylko w gorzej oświetlonych miejscach można było ujrzeć na ciemnym niebie gwiazdy. Jeszcze jedna zdrada nie miała już znaczenia, złamałem więc dane Donaldowi słowo i poszedłem do mego sąsiada hotelowego, Rappaporta. Zastałem go. Położyłem przed nim zmięte taśmy i zwięźle powiedziałem mu wszystko. Okazał się właściwym człowiekiem. Zadał mi ledwie trzy czy też cztery pytania świadczące o tym, że od razu chwycił wagę i konsekwencje odkrycia. Nasza zmowa konspiracyjna wcale go nie zdziwiła. Nie zwrócił na nią uwagi.
Nie pamiętam, co powiedział mi odłożywszy taśmy, ale zrozumiałem z jego słów, że oczekiwał czegoś podobnego niemal od początku. Lęk stale chodził za nim i kiedy przeczucia teraz się urzeczywistniły, intelektualna satysfakcja, a może po prostu świadomość kresu dała mu odczuć pewną ulgę. Musiałem być bardziej roztrzęsiony, aniżeli zdawałem sobie z tego sprawę, bo zajął się najpierw nie końcem ludzkości, lecz mną. Pozostał mu z europejskich tułaczek pewien nawyk, który miałem za śmieszny. Postępował wedle zasady „omnia mea mecum porto”, jakby licząc się odruchowo z koniecznością następnej ucieczki – w każdej chwili. Tak sobie tłumaczyłem to, że w walizkach miał rodzaj „żelaznej racji”, łącznie z maszynką do kawy, cukrem i sucharkami. Znalazła się też butelka koniaku – jedno i drugie bardzo się przydało. Rozpoczęło się to, co wówczas nie miało nazwy, a co potem wspominaliśmy jako stypę czy też raczej jako jej odmianę anglosaską („wake”), to jest – czuwanie rytualne przy zwłokach. Co prawda nieboszczyk, o którego szło, na razie żył jeszcze i nawet nic nie wiedział o swym nieuchronnym już pochówku.
Piliśmy kawę i koniak, otoczeni taką ciszą, jakbyśmy się znajdowali w miejscu bezludnym, jakby już zaszło to, co miało dopiero się stać. Pojmując się w lot, urywkami wymienianych zdań najpierw odtworzyliśmy przebieg nadchodzących wypadków. Byliśmy zgodnymi scenarzystami. Wszystkie środki zostaną rzucone na budowę urządzeń Trexu. Tacy ludzie, jak my, nie ujrzą już światła dziennego.
Za swoją rychłą zgubę sztabowcy zemszczą się najpierw na nas, nieświadomie zapewne. Nie padną na wznak, unosząc łapki do góry; ponieważ działania racjonalne nie będą możliwe, wezmą się do irracjonalnych. Skoro ani masywy gór, ani stal kilometrowa nie stanowią osłony przed atakiem, uznają za ultymatywny pancerz – tajność. Nastąpi powielenie, rozproszenie oraz w ziemię wstąpienie sztabów, przy czym główną kwaterę przeniesie się zapewne na pokład jakiejś olbrzymiej podwodnej łodzi atomowej albo specjalnie zbudowanego batyskafu, który będzie czuwał, przytulony do oceanicznego dna.
Dojdzie do ostatecznego zapadnięcia się skorupy form demokratycznych, których miąższ i tak już wyżarła porządnie globalna strategia lat sześćdziesiątych. Przejawi się to też w stosunku do uczonych. Nie będzie ochoty, miejsca ani czasu na traktowanie ich z zachowaniem pewnych pozorów – jako zdolnych, lecz kapryśnych dzieci, których raczej nie należy przyprawiać o frustrację.
Gdyśmy zgodnie z maksymą Pascala o trzcinie myślącej, która łaknie poznania mechanizmów własnej zagłady, przewidzieli z grubsza własny i cudzy los, Rappaport opowiedział mi o swoich wiosennych staraniach tego roku. Zanim przybyłem jeszcze do Projektu, przedstawił generałowi Easterlandowi – on był wtedy szefem MAVO – projekt porozumienia się z Rosjanami. Proponował, żebyśmy wydzielili ekipę odpowiadającą liczebnością i fachem ekipie, jaką wystawią Rosjanie, dla wspólnej pracy nad przekładem „listu”. Easterland wyjaśnił mu wtedy łagodnie, jaka byłaby to naiwność. Rosjanie wystawiliby ekipę pozorowaną, a tymczasem pracowaliby nad „listem” sami.
Spojrzeliśmy na siebie i roześmieliśmy się, bo przyszła nam do głowy ta sama myśl. Easterland opowiadał mu po prostu o tym, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w ostatnich dniach. Już wówczas Pentagon ustanowił sam zasadę „podwójności”. Myśmy stanowili przecież ekipę „pozorującą” i to tak, że nie zdaliśmy sobie z tego sprawy, podczas gdy generałowie mieli drugi zespół do dyspozycji, widać bardziej zaufany.
Przez chwilę zatrzymaliśmy się na problemie mentalności strategów. Nie traktowali nigdy poważnie ludzi z uporem twierdzących, że najważniejsze jest biologiczne zachowanie gatunku. Sławetne „ceterum censeo speciem preservandam esse” stało się sloganem podobnym do wszystkich innych sloganów, czyli słowami do wypowiedzenia, lecz nie – wartością do umieszczenia w strategicznych równaniach. Wypiliśmy już dość koniaku, żeby zabawić się naszkicowaniem wizji generałów, którzy, piekąc się żywcem, będą wydawali ostatnie rozkazy ogłuchłym mikrofonom, ponieważ dno oceaniczne – jak w ogóle żaden zakątek planety – nie będzie już azylem. Jedyne miejsce bezpieczne znaleźliśmy dla Pentagonu i jego ludzi pod dnem rzeki Moskwy, lecz było raczej niezbyt prawdopodobne, by nawet jastrzębiom naszym udało się tam dostać.
Po północy oderwaliśmy się nareszcie od zagadnień równie trywialnych i rozmowa stała się ciekawa. Przeszła wtedy na „Tajemnicę Gatunku”. Wspominam o niej, ponieważ ów dialog-requiem, poświęcony Człowiekowi Rozumnemu przez dwu przedstawicieli tego rodzaju, oszołomionych kofeiną i alkoholem, a pewnych już końca, wydał mi się znamienny.