Podług mego zdania, dobre poinformowanie Nadawców o stanie rzeczy w całej Galaktyce nie ulega wątpliwości. Katastrofa nasza jest skutkiem tego, że nie wzięli pod uwagą specyficznie ziemskiej sytuacji, a nie uczynili tego, ponieważ jest ona czymś w całej Galaktyce wyjątkowym.
– To są manichejskie idejki, po dolarze tuzin – oświadczył Rappaport.
Ale ja wcale nie uważałem, jakoby apokalipsa miała stać się konsekwencją wyjątkowej ludzkiej „złości”. Po prostu jest tak: każdy planetarny psychozoik przechodzi od stanu rozdrobnienia do stanu integracji globalnej. Z grup, szczepów, plemion powstają narody, państewka, państwa, mocarstwa, a wreszcie dochodzi do unifikacji społecznej gatunku. Proces taki nie doprowadza prawie nigdy do pojawienia się dwu, siłami równych, antagonistów tuż przed finalnym zjednoczeniem, lecz jest tak raczej, że pojawia się Większość, w opozycji do słabej Mniejszości. Takie zejście jest znacznie bardziej prawdopodobne, chociażby ze względów czysto termodynamicznego prawdopodobieństwa; można to nawet udowodnić stochastycznym obliczeniem. Idealna równowaga sił, jako ich zrównanie doskonałe, jest praktycznie stanem tak nieprawdopodobnym, że niemożliwym. Dojść może do takiej równowagi tylko dzięki osobliwej koincydencji. Jednoczenie społeczne to jedna seria procesów, a zdobywanie wiedzy instrumentalnej to seria druga.
Integracja w skali planety może zostać „zamrożona” na nieostatecznym etapie, jeśli dojdzie – przedwcześnie – do odkrycia nukleoniki. Tylko wtedy bowiem strona słabsza staje się równa silniejszej – ponieważ każda z nich, dysponując bronią jądrową, może zgładzić cały gatunek. Zapewne, integracja społeczna zachodzi zawsze na bazie techniki i nauki, ale odkrycie energii jądrowej może regularnie przypadać na okres pozjednoczeniowy – i wówczas nie ma już ono zgubnych konsekwencji. Samozagrażalność gatunku, czyli jego skłonność do popełnienia „mimowolnego samobójstwa”, jest zapewne funkcją liczby elementarnych społeczności, co dysponują „bronią ultymatywną”.
Jeśli na jakimś globie jest tysiąc skłóconych państw, każde zaś posiada tysiąc nuklearnych głowic, szansa czysto lokalnego konfliktu, który przerośnie w apokalipsę, jest wielekroć większa aniżeli wówczas, gdy istnieją tylko nieliczni antagoniści. Toteż stosunek dwu kalendarzy – tego, który pokazuje kolejność naukowych odkryć, i tego, który rejestruje sukcesy zespalania się poszczególnych społeczeństw – decyduje w Galaktyce o losie pojedynczych psychozoików. Myśmy na Ziemi mieli zapewne pecha: przejście od cywilizacji przedatomowej do atomowej zaszło nietypowo, zbyt wcześnie, i to właśnie spowodowało zamrożenie status quo, aż do trafienia na emisję neutrinową. Dla planety zjednoczonej rozłamanie „listu” jest czymś pozytywnym jako krok w obręb „klubu kosmicznych Cywilizacji”. Lecz dla nas, w naszej sytuacji, jest to dzwonek na opuszczenie kurtyny.
– Być może – powiedziałem – gdyby Galileusz z Newtonem umarli na koklusz w dzieciństwie, fizyka opóźniłaby się dostatecznie, żeby rozbicie atomu przypadło na XXI wiek. Ten niedoszły koklusz mógł nas uratować.
Rappaport zarzucił mi wulgaryzowanie: fizyka jest w rozwoju ergodyczna – i śmierć jednego czy dwu ludzi nie mogłaby odmienić jej biegu.
– Więc dobrze – powiedziałem – mogło nas uratować powstanie na Zachodzie, jako panującej, innej religii niż chrześcijaństwo – albo – miliony lat wcześniej – odmienne ukształtowanie seksualnej sfery człowieka.
Wezwany, wziąłem się do argumentowania owej tezy. Fizyka powstała na Zachodzie nieprzypadkowo – jako „królowa empirii”. Kultura Zachodu jest, dzięki chrystianizmowi, kulturą Grzechu. Upadek – a pierwszy był seksualny! – angażuje całą osobowość człowieka w prace melioryzacyjne, które dają rozmaite typy sublimacji – z praktyką poznania na czele.
W tym sensie chrystianizm faworyzował empirię – jakkolwiek, rzecz jasna, bezwiednie: otworzył dla niej możliwość, dał jej szansę wzrostu. Natomiast typowa dla Wschodu, dla jego kultur, jest kategoria Wstydu, jako centralna, albowiem postępowanie człowieka niewłaściwe nie jest tam „grzeszne” w chrześcijańsku rozumieniu, lecz najwyżej – haniebne, w sensie zwłaszcza zewnętrznym: form zachowania. Toteż taka teoria Wstydu przerzuca, niejako człowieka „na zewnątrz” ducha, w obszar praktyk ceremonialnych! Dla empirii nie ma wtedy po prostu miejsca, jej szansa znika z chwilą zdeprecjonowania materialnych działań: zamiast sublimacji popędów pojawia się ich „ceremonializacja”, rozpusta, nie będąc już „upadkiem człowieka”, ulega odseparowaniu od osobowości, niejako legalnie skanalizowana w osobnym repertuarze form. Grzech i Łaskę zastępuje Wstyd oraz taktyki jego unikania. Nie pojawia się penetracja w głąb osobowości: poczucie tego, „co właściwe”, co „się należy”, zastępuje Sumienie, a najlepsze umysły kierowane są w stronę „rezygnacji ze zmysłów”. Dobry chrześcijanin może być dobrym fizykiem, ale nie może zostać fizykiem ktoś, kto jest dobrym buddystą, konfucjonistą czy wyznawcą doktryny Zen, ponieważ zajmowałby się wtedy tym wszystkim, co te wiary całościowo deprecjonują. W takim ustawieniu wyjściowym selekcja społeczna zbiera niejako całą „intelektualną śmietankę” ludności – i pozwala jej, wyładowywać się wyłącznie w praktykach mistycznych, np. jogi. Kultura taka działa jak centryfuga, uzdolnionych odrzuca precz od tych społecznych miejsc, w których mogliby zainicjować empirię, i umysły ich ozonuje ceremoniałami wykluczającymi prace instrumentalne jako „niższe” i „gorsze”. Otóż właśnie potencjał egalitaryzmu chrześcijańskiego, jakkolwiek okresowo im ulegał, przecież nie znikł całkowicie nigdy – i pośrednio z niego to właśnie rodem jest fizyka, we wszystkich swoich konsekwencjach.
– Fizyka jako asceza?
– O, to nie takie proste. Chrześcijaństwo było „mutacją” judaizmu jako religii „zamkniętej”, bo przeznaczonej tylko dla wybranych. Judaizm był więc, jako wynalazek, czymś w rodzaju geometrii euklidesowej; wystarczyło zastanowienie się nad wyjściowymi aksjomatami, żeby poprzez ich uniwersalizację poszerzającą, dojść do doktryny bardziej powszechnej, która za „wybranych” ma już wszystkich ludzi.
– Chrystianizm – odpowiednikiem zgeneralizowanej geometrii?
– W pewnym sensie tak, na planie czysto formalnym – poprzez zmianę znaków, w obrębie systemu tego samego pod względem wartości i znaczeń. Operacja ta doprowadziła, między innymi, do uznania za prawomocną – teologii Rozumu. Była to próba nierezygnowania z jakiejkolwiek własności człowieka; ponieważ był rozumny, miał tym samym prawo używania Rozumu – i to już dało, po odpowiedniej ilości krzyżówek i przekształceń, fizykę. Mówię, rzecz jasna, w olbrzymim uproszczeniu.
Chrystianizm jest zgeneralizowaną mutacją judaizmu, przystosowaniem struktury systemowej do wszystkich możliwych istnień ludzkich. To było własnością judaizmu czysto strukturalną – już na wyjściu. Nie można przeprowadzić analogicznej operacji na buddyzmie, ani na braminizmie, nie mówiąc już o nauce Konfucjusza. Tak więc decyzja zapadła wtedy, gdy powstał judaizm – kilka tysięcy lat temu. Była też inna możliwość. Głównym problemem, typowo doczesnym, z jakim musi sobie dać radę każda religia, jest seks. Można go czcić – uczynić więc ośrodkiem dodatnim doktryny; można go odciąć, odseparować – neutralnie, ale można też uznać go za wroga. Najbardziej bezkompromisowe jest rozwiązanie ostatnie, i chrystianizm je wybrał.
Otóż, gdyby seks był fenomenem mniej ważnym biologicznie, gdyby pozostał zjawiskiem tylko periodycznym, fazowym, jak u niektórych ssaków, nie mógłby mieć centralnego znaczenia, bo okazałby się pewnym fenomenem pulsującym, przejściowym. To jednak zostało zdeterminowane jakieś półtora miliona lat temu. Odtąd seks był już punctum saliens każdej właściwie kultury, bo nie można go po prostu negować – musi zostać „ucywilizowany”. Człowiek Zachodu zawsze czuł się dotknięty w swojej godności tym, że inter faeces et urina nascimur… ta refleksja właśnie wprowadziła, na prawach Tajemnicy, Pierworodny Grzech do Genesis. Tak się stało. Inny rodzaj periodyki seksualnej albo też – inny rodzaj religii mogły nas skierować na odmienną drogę.
– Stagnacji cywilizacyjnej?
– Nie, po prostu – opóźnienia rozwoju fizyki.
Rappaport zarzucił mi „freudyzm nieświadomy”. Jako wychowanek rodziny purytańskiej – powiedział – rzutuję w świat własne uprzedzenia. Nie wyzwoliłem się w gruncie rzeczy z widzenia wszystkiego w kategoriach Upadku i Zbawienia. Skoro mam Ziemian za upadłych bez reszty, przenoszę Zbawienie w Galaktykę. Klątwa moja strąca do piekła ludzi – nie tyka jednak Nadawców, ci pozostają doskonale dobrzy i bezwinni. Ale to właśnie mój błąd. Z myślą o nich trzeba pierwej wprowadzić pojęcie „progu solidarności”. Wszelka myśl porusza się w kierunku coraz to bardziej uniwersalnych generalizacji; czyni tak poprawnie, ponieważ Kosmos przystaje na owo postępowanie: ten, kto właściwym sposobem generalizuje, może opanowywać zjawiska w rosnącym zasięgu.