Выбрать главу

Kiedy podniosłem oczy, zrozumiałem, że Donald wie to samo, co ja. Wystarczyło kilka słów. Był jeszcze jeden szkopuł: dalsze doświadczenia ze zwiększonymi o jeden rząd wielkości energiami, potrzebne, aby przesądzić już definitywnie karierę Trexu, musiały być niebezpieczne, ponieważ nieokreśloność miejsca, w którym wyzwalała się energia, jego błąkanie się, całkowicie nieprzewidywalne, narażało eksperymentatorów. Potrzebny był jakiś poligon, specjalny, w rodzaju pustyni… oraz aparatura sterowana z dużej odległości. I o tym pomyślał już Donald. Mówiliśmy niewiele, pod nagą, zakurzoną żarówką, McHill przez cały czas nie odezwał się ani słowem. Wydało mi się, że jest nie tyle wstrząśnięty, co jak gdyby rozczarowany, ale może krzywdzę go tym posądzeniem.

Przedyskutowaliśmy jeszcze raz wszystko bardzo starannie, myślało mi się tak jasno, że od razu nakreśliłem szkic zależności, nawet ekstrapolację na większe ładunki rzędu kilotony, a potem wstecz – na wyniki dawniejsze. Zgodność była w trzecich znakach dziesiętnych. Donald spojrzał w pewnej chwili na zegarek. Dochodziła piąta. Przerzucił główny wyłącznik, odcinając prąd od wszystkich agregatów, i razem, opuściliśmy laboratorium. Na ulicy stał już dzień. Powietrze było zimne jak kryształ, McHill odszedł, a my staliśmy jeszcze przed wejściem hotelowym w nierzeczywistej ciszy i pustce, tak martwej, jakby oprócz nas nikogo nie było wśród żywych; kiedy pomyślałem o tym, wzdrygnąłem się – ale teraz już tylko sięgającym wstecz odruchem pamięci. Chciało mi się powiedzieć Donaldowi coś, co zamknęłoby definitywnie wszystko, co by wyraziło moją ulgę, radość, ale nagle spostrzegłem się, że właściwie jej nie odczuwam. Byłem tylko pusty, potwornie wyczerpany, obojętny, jakby nic już nie miało i nie mogło się stać. Nie wiem, czy on to samo odczuwał. Choć tego nie robiliśmy zwykle, uścisnęliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się. Jeśli uderza się nożem, a ostrze ześlizguje się po ukrytym niedostrzegalnie pancerzu, ten, kto zadaje bezskuteczny cios, nie ma zasługi.

XV

Zdecydowaliśmy się przedstawić historię efektu Trex na Radzie Naukowej dopiero za trzy dni, potrzeba było bowiem nieco czasu, aby porządnie usystematyzować wyniki i sporządzić bardziej szczegółowe protokoły obserwacyjne, a także zrobić powiększenia wybranych zdjęć. Lecz już nazajutrz w południe poszedłem do Yvora. Przyjął wiadomość nad podziw spokojnie; nie doceniałem jego opanowania. Najbardziej był dotknięty tajemnicą, jaką zachowaliśmy przed nim do końca. Mówiłem mu wiele na ten temat w sytuacji odwróconej względem tej, jaka panowała już po moim przybyciu do osiedla, wtedy bowiem on starał się „odtłumaczyć” wcześniejsze pominięcie mnie, jak mógł. Lecz teraz szło o rzecz nieporównanie większej wagi.

Usiłowałem osłodzić pigułkę wszechmożliwymi argumentami, którym akompaniował pomrukiwaniem. Zachował do mnie długo żal, zrozumiały, choć w końcu jak gdyby uznał nasze racje. Tymczasem Donald w taki sam prywatny sposób uprzedził Dilla, tak więc jedynym człowiekiem, który wszystkiego dowiedział się na posiedzeniu, był Wilhelm Eeney. Jakkolwiek go nie cierpiałem, musiałem podziwiać, bo ani mrugnął podczas wykładu Donalda. Obserwowałem go przez cały czas. Ten człowiek urodził się na polityka, chociaż nie na dyplomatę może, bo dyplomata nie powinien być zanadto pamiętliwy, Eeney zaś, niemal dokładnie w rok po owym posiedzeniu, kiedy Projekt zakończył swą egzystencję, za pośrednictwem osoby trzeciej – pewnego dziennikarza – przekazał prasie furę wiadomości, wśród których na miejscu naczelnym figurowała nasza z Donaldem akcja, swoiście naświetlona i skomentowana. Gdyby nie on, sprawa ta w ogóle nie wypłynęłaby w tej sensacyjnej postaci, która zmusiła różne wysoko postawione osoby, z Rushem i McMahonem, do brania w obronę mnie i Donalda.

Jak mógł się o tym przekonać Czytelnik, jeśli byliśmy winni czegoś, to niekonsekwencji, bo sekretna praca nasza tak czy owak musiała w końcu dostać się do oficjalnego młyna Projektu. Ale całą rzecz przedstawiono jako fuszerkę wielce szkodliwą, o szkaradnych intencjach szkodzenia Projektowi, bo my, zamiast odwołać się od razu do kompetentnych fachowców (to znaczy do nuklearnych balistyków Armii), dłubaliśmy po chałupniczemu w małej skali, stwarzając tym samym „drugiej stronie” szansę prześcignięcia nas – i śmiertelnego zaskoczenia.

Wybiegłem tak daleko naprzód, aby ukazać, że Eeney nie był tak niewinny, jak wyglądał. Jedyną rzeczą, na jaką pozwolił sobie podczas sławetnego posiedzenia, było kilka spojrzeń zza okularów w stronę Baloyne’a, którego niechybnie podejrzewał o dzielenie z nami konspiracji; jakkolwiek staraliśmy się tak sformułować doniesienie tymczasowe, aby tajność naszych prac wyglądała na podyktowaną przez wymagania metodyki oraz niepewność w kwestii sukcesu (rzecz jasna, przez „sukces” rozumiało się to, czego najbardziej obawialiśmy się), Eeneya nie wprowadziły te usprawiedliwienia w błąd ani na chwilę.

Wywiązała się potem dyskusja, w której Dill zauważył, raczej niespodzianie, że zrealizowany Trex mógł przynieść światu pokój, a nie zagładę, oznaczałby bowiem upadek doktryny EW (Early Warning, wczesnego ostrzeżenia), opierającej się na interwale czasowym, dzielącym odpalenie rakiet międzykontynentalnych od pojawienia się ich na radarowych ekranach obrony w wysokich punktach lotu podorbitalnego. Broń rażąca na odległość ziemskiej średnicy z szybkością światła „wcześniejszego ostrzeżenia” nie dopuszczała i obie strony postawiłaby w sytuacji ludzi, z których każdy trzyma w ręku rewolwer przyłożony do skroni drugiego. Mogło to doprowadzić do globalnego rozbrojenia. Lecz taka kuracja wstrząsowa mogła się również zakończyć całkiem inaczej, jak mu odpowiedział Donald.

Baloyne czuł tymczasem skupioną na sobie podejrzliwość Eeneya i rozpoczął się ów definitywny rozpad Rady, którego załatać ani skleić nie udało się już do końca trwania Projektu. Eeney przestał odtąd zachowywać pozory, jakoby był tylko kimś w rodzaju neutralnego ambasadora czy obserwatora z ramienia Pentagonu, co przejawiało się rozmaicie, ale zawsze w sposób dla nas niemiły. Tak więc najazd fachowców nuklearnych i balistycznych Armii, który rozpoczął się w dwadzieścia cztery godziny po owym posiedzeniu, już był w toku, podobny do operacji okupowania terenów wroga (śmigłowców przyleciało jak szarańczy), gdy dopiero Eeney powiadomił o tym kroku telefonicznie Baloyne’a. Równocześnie przyjazd sygnalizowanych ludzi z Kontrprojektu został odroczony. Byłem zupełnie pewny, że nukleonicy Armii, których nie uważałem za uczonych w żadnym rozumieniu tego słowa, tylko potwierdzą nasze wyniki doświadczeniami w skali poligonu, lecz sposób, w jaki wyjęto nam z rąk wszystkie dane, zabrano aparaturę, filmy, protokoły, odebrał mi resztę złudzeń, jeśli w ogóle je miałem.

Donald, zaledwie cierpiany we własnej pracowni, znosił to filozoficznie, a nawet tłumaczył mi, że inaczej nie może przecież być, bo gdyby i było inaczej, ocalona zostałaby tylko warstwa pozorów, które się przecież nie liczą. Gdyż działania takie są konsekwencją logiczną sytuacji światowej… i tak dalej, W pewnym sensie miał słuszność, lecz osobnika, który przyszedł do mnie rano (leżałem jeszcze w łóżku) i poprosił o zestawy obliczeń, spytałem, czy ma nakaz rewizji i czy przyszedł mnie aresztować. To go nieco zmitygowało i mogłem przynajmniej umyć zęby, ogolić się i ubrać, kiedy czekał na korytarzu. Wynikało to, naturalnie, z poczucia kompletnej bezsilności. Powtarzałem sobie tylko, że powinienem właściwie się cieszyć, bo jakiż byłby stan mego ducha, gdyby przyszło wręczać obliczenia zapowiadające finis terrarum.

Łaziliśmy po osiedlu jak muchy, podczas gdy Armia wywalała z nieba swoje nieskończone, zdawało się, szeregi i zasoby; ta operacja na pewno nie była zaimprowizowana w ostatniej chwili – musiano ją od dawna przygotować, w jakiś ramowy sposób, bo wszak nie wiedziano, co wyskoczy z Projektu. Trzy tygodnie wystarczyły im dla rozpoczęcia właściwej serii mikrotonowych wybuchów; nie zdziwiło mnie wcale to, że nie byliśmy nawet informowani o rezultatach inaczej, aniżeli dzięki przeciekom poprzez niższy personel techniczny, który stykał się z naszymi ludźmi. Zresztą przy sprzyjającym wietrze eksplozje było słychać w całym osiedlu. Ich nikła, w skali bombowej, moc, sprawiła, że opadu radioaktywnego praktycznie prawie nie było. Nie zarządzono nawet jakichś specjalnych środków ostrożności. Nikt się do nas o nic już nie zwracał, ignorowano nas tak, jakbyśmy w ogóle nie istnieli. Rappaport powiadał, że to dlatego, iż z Donaldem złamaliśmy reguły gry. Być może. Eeney znikał na całe dni, z naddźwiękową szybkością kursując między Waszyngtonem, osiedlem i poligonem.