W początkach grudnia, gdy przyszły burze, instalacje na pustyni rozebrano, zapakowano czternastotonowe helikoptery-krany, helikoptery pasażerskie i wszystkie inne jednego dnia podniosły się i tak nagle i sprawnie, jak przybyła, Armia opuściła nas, zabierając ze sobą podobno – kilkanaście osób personelu naukowo-technicznego porażonych radiodaktywnością w ostatniej z prób, podczas której zdetonowano – według plotek, jakie mnie doszły – ładunek o trotylowym równoważniku jednej kilotony.
Potem, jak gdyby został z nas zdjęty czar, mniej więcej jak w Śpiącej Królewnie, zaczęliśmy się wszyscy żwawo ruszać i w krótkim czasie zaszło sporo rzeczy. Baloyne podał się do dymisji, Prothero i ja zażądaliśmy, aby uznano nas za wychodzących z Projektu, Rappaport, zdaje się, bardzo niechętnie, uczynił jednak to samo, z poczucia lojalności, i jeden Dill tylko nie imał się żadnych manifestacji, owszem, radził nam, abyśmy z odpowiednimi transparentami chodzili po osiedlu i wznosili okrzyki, miał bowiem poczynania nasze za niepoważne. Nie mogę odmówić mu niejakiej słuszności
Nasza czwórka rebeliancka została od razu ściągnięta do Waszyngtonu; rozmawiano z nami w pojedynkę i pospołu, pojawili się prócz Rusha i McMahona oraz naszego generała (którego wtedy dopiero osobiście poznałem) także doradcy prezydenccy do spraw nauki i okazało się, że nasza dalsza obecność w Projekcie jest wprost niezbędna. Baloyne, ten dyplomata, ten polityk, powiedział na jednej z owych narad, że skoro Eeneya obdarzono pełnym zaufaniem, a jego ćwierciowym, to niechże teraz Eeney zwerbuje lepszych ludzi i sam kieruje Projektem. Odnoszono się do nas, gdy gęsto padały takie dicta, jak do rozgrymaszonych, popsutych, ale kochanych dzieci. Nie wiem, jak inni, ale ja naprawdę miałem już dość Projektu.
Pewnego wieczoru przyszedł do mego pokoju hotelowego Baloyne, który w tym dniu miał prywatne spotkanie z Rushem w cztery oczy, i wyjawił mi przyczyny owej perswazji nieustającej. Doradcy doszli do przekonania, że Trex jest tylko niewypałem w rozpoczynającej się serii, że stanowi właśnie wyraźne wskazanie płodności przyszłych badań, które są teraz wprost naszym raison d’être, racją stanu, kwestią życia i śmierci. Jakkolwiek uznałem takie rozumowanie za nonsensowne, namyśliwszy się, doszedłem do wniosku, że właściwie możemy, wrócić, jeśli tylko administracja spełni nasze warunki, które też zaraz jęliśmy wspólnie z Baloyne’em ustalać. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, że gdyby prace miały się toczyć beze mnie, nie mógłbym już zaznać spokoju i wrócić do mojej czystej, to znaczy nieskalanej matematyki. Wiara bowiem w zabezpieczenie, jakie Nadawcy nałożyli na kod gwiazdowy, była właśnie wiarą, a nie wiedzą całkowicie pewną. Powiedziałem to zresztą Baloyne’owi zwięźlej: niechże się wypełni Pascalowskie powiedzenie o wątłej trzcince. Jeśli nie możemy przeciwdziałać, będziemy przynajmniej wiedzieć.
Naradziwszy się we czwórkę, doszliśmy i tego, czemu nie oddano Projektu Armii. Wychowała sobie szczególną rasę uczonych – pod stołem, takich, co wykonywali podstawowe zadania, zdolnych do ograniczonej samodzielności. Wiedząc, skąd i dokąd działać, robili to doskonale. Ale kosmiczne cywilizacje, motywy ich działania, życiosprawcze efekty sygnału, związek pomiędzy nimi a jego treścią, wszystko to była dla nich czarna magia. – Co prawda i dla nas też – zauważył jak zawsze złośliwy Rappaport. W końcu zgodziliśmy się na dalszą pracę, wysłuchano nas, doktor praw Wilhelm Eeney znikł z Projektu (to był jeden z naszych warunków), zastąpiony zresztą zaraz przez inną cywilną osobę, mr Hughesa Phantona. W ten sposób wymieniliśmy siekierkę na kijek. Budżet został zwiększony, ludzie Kontrprojektu (którym też potrząsaliśmy groźnie przed speszonymi odrobinę mocodawcami) zostali wcieleni do naszych ekip, on sam zaś przestał podobno istnieć, a właściwie i nie tak było, ponieważ według oficjalnej wersji nigdy nie istniał. Nażołądkowawszy się więc, poobradowawszy, postawiwszy warunki, które miały być skrupulatnie dotrzymane, wróciliśmy do „siebie” – na pustynię, i tak rozpoczął się, już po Nowym Roku, kolejny ostatni rozdział Głosu Pana.
XVI
Wszystko wróciło zatem do starego – tyle, że na posiedzeniach Rady pojawiła się jedna nowa twarz, Hughesa Phantona, zwanego niewidzialnym człowiekiem, bo istniał jakoś mikroskopijnie wprost, nie, żeby był niewielki, ale tak trzymał się w cieniu. Zima oznaczała częste burze, ale piaskowe, a nie deszcze, które padały niezwykle rzadko. Bez trudu zaskoczyliśmy do poprzedniego trybu pracy, a właściwie już bytowania, znów chodziłem na pogawędki do Rappaporta, znów spotykałem u niego czasem Dilla, wyglądało mi na to, że Projekt to życie właściwie, że jedno skończy się razem z drugim.
Jedyną nowością były cotygodniowe konferencje robocze, bardzo nieoficjalne, podczas których kolejno omawiało się rozmaite tematy – na przykład takie, jak perspektywy autoewolucji (to jest ewolucji kierowanej) istot rozumnych.
Co to obiecywało? Rzekomo – wejście na trop anatomii, fizjologii, a przez to i cywilizacji Nadawców. Lecz w społeczeństwie osiągającym fazę rozwoju podobną do naszej pojawiają się przeciwbieżne trendy długodystansowe, których odległego skutku nie można przewidzieć. Z jednej strony ukształcone już technologie wywierają nacisk na istniejącą kulturę i niejako nakłaniają ludzi do tego, żeby się adaptacyjnie podporządkowali potrzebom uruchomionych instrumentalizmów. Tak więc pojawiają się oznaki współzawodnictwa umysłowego człowieka z maszyną, a także różnych form symbiozy obojga – i psychologia oraz fizjoanatomia inżynieryjna wykrywają „słabe ogniwa”, kiepskie parametry organizmu ludzkiego, skąd już prowadzi droga do planowania odpowiednich „ulepszeń”. Z tego to kierunku wywodzi się myśl o wyprodukowaniu „cyborgów” jako częściowo sprotezowanych sztucznie ludzi, przeznaczonych specjalnie do prac kosmonautycznych i do penetracji planet o warunkach odbiegających jaskrawo od ziemskich. Myśl o bezpośrednim podłączeniu mózgu ludzkiego do rezerwuarów maszynowej pamięci, o budowaniu takich urządzeń, w których zachodzi nie znany jeszcze stopień ścisłego zespolenia człowieka z narzędziem, na planie mechanicznym albo intelektualnym.
Ten cały pęk nacisków technicznych zagraża potencjalnym rozszczepieniem dotychczasowej jednorodności biologicznej gatunku. Nie tylko jedyna, ogólnoludzka kultura, ale nawet jedyna, uniwersalna postać cielesna człowieka mogłaby pod wpływem takich przemian stać się reliktem martwej przeszłości. Człowiek efektywnie przekształciłby własne społeczeństwo w psychozoiczną odmianę mrowiska.
Z drugiej strony sfera technik instrumentalnych może zostać podporządkowana wpływom kultury jako obyczajowości. Mogłoby na przykład dojść do biotechnologicznego przedłużenia – wpływów kształtujących mody. Techniki mody zatrzymują się na razie na granicy skóry ludzkiej. Udają, co prawda, jakoby wpływ ich sięgał dalej, ale tylko dzięki temu, że w różnych okresach lansowane są odmienne warianty fizyczne człowieka jako szczególnie cenne wzorce. Wystarczy tu wspomnieć o różnicy pomiędzy ideałem urody Rubensa i kobietą współczesną. Nieuprzedzonemu obserwatorowi spraw ziemskich mogłoby się wydawać, że kobietom (które są jawniej podporządkowane nakazom mody) zgodnie z dyktatem przemijających sezonów raz poszerzają się barki, a raz biodra, raz wyrastają im duże piersi, raz maleją, nogi ich stają się to pełne, to znów cienkie i długie itd. Lecz podobne „przypływy” i odpływy” cielesnej substancji są tylko złudzeniem wywołanym przez selekcję, w obrębie różnorodności całego zbioru, takich fizycznych typów, które zdobyły aprobatę dnia. Stan taki mógłby ulec właśnie biotechnologicznej korekcji. Sterowanie genetyczne przemieściłoby wtedy strefę gatunkowej różnorodności – w obranym kierunku.