Oczywiście genetyczna selekcja na cechy czysto anatomiczne wydaje się czymś błahym pod względem mocy przemian kulturotwórczych, a jednocześnie czymś, pożądanym dla estetycznych powodów (jako szansa upowszechnienia fizycznej urody). Mówię jednak o początkach drogi, którą można by opatrzyć informacyjną tablicą „rozum na służbie popędów”. A to dlatego, ponieważ olbrzymia większość materializowanych produktów rozumu jest inwestowana w prace typowo sybarytyczne. Mądrze skonstruowany telewizor upowszechnia intelektualną brednię, wspaniałe techniki komunikacyjne służą temu, żeby, zamiast upić się na swoim podwórku, przebrany za turystę debil mógł to samo uczynić w pobliżu bazyliki Świętego Piotra. Gdyby ta tendencja miała doprowadzić do inwazji technicznych środków w ludzkie ciała, chodziłoby zapewne o to, żeby gama doznań rozkosznych uległa maksymalnemu poszerzeniu, a może nawet o to, by poza seksem, narkotykiem, szczęściem kulinarnym – stały się dostępne inne, całkowicie nie znane jeszcze rodzaje zmysłowych podniet i spełnień.
Skoro mamy w mózgu „ośrodek rozkoszy”, cóż broniłoby nam podłączenia do niego syntetycznych zmysłowych organów, pozwalających zdobywać orgazmy mistyczne i niemistyczne w praktykach specjalnie zaplanowanych i wymyślonych jako wyzwalacz wielozakresowej ekstazy? Tak urzeczywistniana autoewolucja stanowi definitywne zamknięcie się w kulturze, w obyczaju, odcięcie od świata pozaplanetarnego i wydaje się wyjątkowo miłą formą umysłowego samobójstwa.
Technika z nauką na pewno potrafią dostarczyć urządzeń spełniających zarówno warunki pierwszej, jak i drugiej rozwojowej drogi. To, że obie one wydają się nam raczej monstrualne, każda w inny sposób, niczego jeszcze nie przesądza.
Negatywne oceny takich przemian są bowiem całkowicie bezzasadne. Dyrektywę, iż nie należy „nazbyt sobie dogadzać”, można tak długo tylko poddawać racjonalizacji, jak długo przyjemność jednego osobnika jest równocześnie szkodą innego (albo – szkodą jego własnego ciała czy ducha, co zachodzi np. w wypadku narkomanii). Dyrektywa ta może być wyrazem zwyczajnej konieczności i wtedy wypada poddać się jej bezdyskusyjnie; ale właśnie techniki są tak w rozwoju nakierowane, żeby po kolei likwidowały wszelkie konieczności jako ograniczenia możliwych postępowań. Ci, co powiadają, że jakieś konieczności, w postaci ograniczeń swobody, zawsze będzie cywilizacja napotykała, w gruncie rzeczy są wyznawcami naiwnej wiary w to, iż Kosmos został sporządzony nie bez myśli o „właściwych powinnościach” rozumnego stworzenia. Jest to zwykłe przedłużenie biblijnego wyroku o pracy w pocie czoła na chleb codzienny. Nie jest to, jak sądzą nieraz takie naiwne osoby, sąd etyczny, lecz wyraźnie ontologiczny. Byt, przygotowany nam na mieszkanie, został umeblowany tak, żeby żadnymi wynalazkami nie dało się dopiąć sytuacji „zawrotu głowy od sukcesów”.
Lecz na tak prymitywnej wierze nie sposób opierać dalekosiężnych przewidywań. Jeśli nie z powodów „purytańskich” i „ascetycznych”, wygłasza się czasem takie tezy ze strachu przed wielką zmianą. Strach ów siedział na dnie wszystkich uczonych racji, przekreślających z góry możliwość wybudowania „mądrych maszyn”. Ludzkość zawsze czuła się najbardziej swojsko, chociaż nigdy – wygodnie, w sytuacjach choć trochę desperackich: przemieszka ta nie komfortuje ciał, lecz uspokaja ducha. Zawołanie: „Wszystkie siły i rezerwy na front nauki!” też można racjonalizować tak długo tylko, jak długo „mądre maszyny” nie są w stanie zastąpić efektywnie uczonych.
Niczego sensownego o realnym wyglądzie obu kierunków – ekspansywnego, czyli „ascetycznego”, ani „otorbiającego”, jako hedonistycznego – nie umiemy w gruncie rzeczy powiedzieć. Cywilizacje mogą iść tak jedną, jak i drugą drogą – atakując Kosmos albo odcinając się od niego. Neutrinowy sygnał zdaje się poświadczać przynajmniej to, że pewne cywilizacje od świata się nie odcinają.
Cywilizacja tak „rozciągnięta” technoekonomicznie jak nasza, z czołówką tonącą w bogactwie i odwodami mrącymi z głodu, tym właśnie rozciągnięciem swoim ma już nadany kierunek dalszego rozwoju. Najpierw dlatego, że zapóźnione odwody usiłują dogonić czołówkę w jej materialnym bogactwie, które przez to tylko, iż jeszcze nie zostało osiągnięte, wydaje się usprawiedliwieniem wysiłku ścigania, a z kolei, że zamożna czołówka, jako obiekt zazdrości i współzawodnictwa, zostaje utwierdzona tym w swojej wartości. Skoro inni ją naśladują, najwyraźniej to, co ona robi, musi być nie tylko dobre, ale wprost znakomite! Proces staje się więc kołowy – gdyż zachodzi dodatnie sprzężenie motywów napędzających dalszy ruch naprzód, spinany jeszcze dodatkowo ostrogą politycznych antagonizmów.
A dalej: koło powstaje dlatego, ponieważ najtrudniej jest o nowe rozwiązanie wtedy, gdy już dane zadanie jakieś rozwiązanie posiadło. Stany Zjednoczone, bez względu na to, co można o nich złego powiedzieć, na pewno istnieją razem ze swymi highwayami, podświetlonymi basenami kąpielowymi, supermarketami i całą rozkosznie błyszczącą resztą. Jeżeli nawet dałoby się wymyślić zupełnie odmienny rodzaj błogostanu i dobrobytu, to chyba tylko w łonie cywilizacji, która jest jednocześnie i różnorodna, i – w całości – nie uboga. Lecz cywilizacja, która by dotarła do stanu takiego zrównania i tym samym stała się homogeniczna, jest czymś dla nas całkowicie nie znanym. Byłaby to taka cywilizacja, która zdołała już zaspokoić elementarne biologiczne potrzeby wszystkich swoich członków; wtedy, w jej narodowych sektorach, mogłoby dojść do szukania dalszych, rozmaitych dróg w przyszłość, już od nacisków ekonomicznych wyzwoloną. Jednakowoż wiemy teraz na pewno, że gdy na planetach będą się przechadzali pierwsi wysłannicy Ziemi, inni jej synowie nie o wyprawach takich będą marzyć, lecz o kawałku chleba.
XVII
Bez względu na dzielące nas różnice poglądów w sprawach projektu stanowiliśmy – a nie mam na myśli tylko Rady Naukowej – zespół dostatecznie zwarty, by nowi przybysze, tu i ówdzie zwani już „nasłańcami Pentagonu”, mogli być pewni, że wywody ich zostaną przyjęte przez nas na bagnety. Jakkolwiek i ja byłem raczej niechętnie usposobiony do nich, musiałem przyznać, że Learney i towarzyszący mu młody biolog (astrobiolog, jak sam powiadał) dokonali jednak rzeczy imponującej, bo to, żeby po rocznych naszych mękach, po tej zbiorowej prasie, której poddawaliśmy mózgi, udało się przecież postawić w kwestii Głosu Pana hipotezy najzupełniej nowe, przez nas ani tknięte, i do tego jeszcze zarówno różniące się od siebie, jak i podparte wcale porządnie zbudowanym aparatem matematycznym (z faktograficznym było gorzej), nie chciało się właściwie w głowie pomieścić. Lecz tak właśnie się stało. Co więcej, częściowo się wzajem wykluczając, owe nowe ujęcia przyzwalały na utworzenie pewnego rodzaju złotego środka, oryginalnego kompromisu, który je nieźle jednoczył.
Baloyne, może dlatego, iż uznał, że nie godzi się w spotkaniu z ludźmi Kontrprojektu utrzymywać naszej dotychczasowej struktury, „arystokratycznej” – podziału na wszystkowiedną elitę i kiepsko poinformowane piony kolektywów – a może tylko przez to, że wierzył w rewelacyjność tego, cośmy mieli usłyszeć, zorganizował spotkanie-wykład aż dla tysiąca z górą naszych pracowników. Jeśli Learney i Sinester zdawali sobie sprawę z pewnej wrogości zgromadzonych, to nie dali tego po sobie poznać. Zresztą zachowali się przyzwoicie.
Prace ich – podkreślił Learney we wstępie – miały charakter czysto teoretyczny, nie udostępniono im, poza samym gwiazdowym kodem oraz ogólnikowymi wiadomościami o Żabim Skrzeku, żadnych szczegółów, i nie szło wcale o jakąś „próbę równoległą”, o chęć prześcignięcia nas, lecz tylko o podejście do Głosu Pana odmiennie, z myślą o takiej właśnie konfrontacji poglądów, do jakiej obecnie dochodzi.
Przerwy na oklaski nie zrobił, i bardzo dobrze, boby ich nie było pewnie, lecz od razu przeszedł do rzeczy, wcale klarownie; ujął mnie też i swoim wykładem, i osobą; sądząc po reakcjach sali – innych także.
Jako kosmogonista zajął się kosmogonią, w jej wariancie Hubblowskim i w modyfikacji Hayakawy (a też i mojej, jeśli wolno mi tak powiedzieć, chociaż plotłem tylko matematyczne kosze na gąsiory, w które Hayakawa lał nowe wino). Spróbuję przedstawić zarys jego wywodu i oddać, jeśli mi się uda, temperament wykładu przerywanego nieraz głosami z sali, bo suche streszczenie odebrałoby cały urok tej koncepcji. Matematykę, ma się rozumieć, pominę – chociaż odegrała swoją rolę.
– Widzę to w ten sposób – powiedział. – Kosmos jest tworem pulsującym, kurczy się i rozkurcza na przemian co trzydzieści miliardów lat… Gdy się kurczy, dochodzi w końcu do zapaści, w której rozpada się przestrzeń, pozwijana, pozamykana już nie tylko wokół gwiazd, jak to jest ze sferą Schwarzschilda, ale wokół wszystkich cząstek, elementarnych nawet! Ponieważ „wspólna” przestrzeń atomów przestaje istnieć, znika też oczywiście cała znana nam fizyka, jej prawa ulegają przemianie… Ten bezprzestrzenny rój ściąga się dalej i wtedy – mówiąc obrazowo – całość wywraca się na lewą stronę – w obszar zakazanych stanów energetycznych, w „ujemną przestrzeń”, więc to nie jest nicość, ale mniej aniżeli nicość – matematycznie przynajmniej!