Zabrałem wtedy głos i powiedziałem, że właściwie to on postawił rzecz na głowie, ponieważ dorobił do „listu” cały Wszechświat, taki, który mu odpowiadał, do DANEJ energetyki sygnału – przez zwyczajne dopasowanie, odpowiednie „rozmiary” tej swojej „szczeliny”, i nawet tak wyznaczył geometrię tego ad hoc sprodukowanego Kosmosu, żeby kierunek, z którego nadchodzi „sygnał”, okazał się losowy.
Learney, uśmiechnięty, do pewnego stopnia przyznał mi rację. Lecz dodał, że gdyby nie jego „szczelina”, kolejne światy powstawałyby i ginęły bez więzi koherencyjnej, każdy byłby inny, to jest: mógłby być inny, albo też Kosmos mógłby stale pozostać w fazie „antyświata”, bezenergetycznej, i byłby koniec wszelkiej kreacji, koniec wszechmożliwych światów, ani nas by nie było, ani gwiazd nad nami, i nikt nie mógłby łamać sobie głowy nad tym, co się NIE stało… Lecz stało się właśnie. Monstrualna złożoność „listu” tłumaczy się tak: potworna koncentracja „agonii” sprawia, że ginący świat, jak człowiek duszę, „oddaje” swoją informację, ona nie ulega unicestwieniu, lecz – dzięki prawom już nam nie znanym, bo wszak fizyka ustaje w owej kompresji, w rozkawałkowaniu przestrzeni – ta informacja zespala się z tym, co jeszcze trwa: z neutrinowym zgęstkiem w samej „szczelinie”.
Baloyne, który przewodniczył, spytał nas, czy chcemy od razu rozpocząć dyskusję, czy też najpierw wysłuchać jeszcze Sinestera. Przegłosowaliśmy to drugie, z ciekawości, rzecz jasna. Learneya znałem trochę, bo widywałem go u Hayakawy, ale o Sinesterze nawet nie słyszałem dotąd. Był to niewielki młodzieniec z kartoflowatą twarzą, co zresztą nie ma żadnego znaczenia.
Zaczął dziwnie podobnie do Learneya. Kosmos stanowi twór pulsujący, z naprzemiennymi fazami niebieskich skurczów i czerwonych rozkurczów. Każda faza trwa około trzydziestu miliardów lat. W fazie czerwonej, ucieczki mgławic, po dostatecznym rozbiegnięciu się materii i ochłodzeniu ciał planetopodobnych powstaje na nich życie, które czasem daje formy rozumne. Kiedy rozprężenie się kończy i Kosmos poczyna zbiegać się dośrodkowo, z wolna, w tej fazie niebieskiej powstają olbrzymie temperatury i coraz bardziej twardniejące promieniowanie, które niszczy całą materię żywą, jaką w ciągu paru miliardów lat zdążyły obrosnąć planety. Oczywiście, w fazie czerwonej, takiej jak ta, w której zdarzyło się nam urodzić, istnieją cywilizacje rozmaitego stopnia rozwoju. Muszą, też istnieć szczytujące pod względem technologicznym, które, dzięki rozwojowi nauk z kosmogonią, zdają sobie sprawę z przyszłości własnej – i Kosmosu. Cywilizacje takie, albo, dla wygody, powiedzmy, cywilizacja, znajdująca się w jakiejś określonej mgławicy, wie zatem, że proces uorganizowań przejdzie przez szczyt i zacznie się proces wszechzniszczenia w rosnącym żarze. Jeśli posiada daleko więcej wiedzy niż my, potrafi też w jakimś stopniu przewidzieć dalszy – po „błękitnym końcu świata” – bieg wypadków, a jeśli jeszcze bardziej wzbogaci swą wiedzę, może na ten stan przyszły wpłynąć…
Tu znowu powstał pewien szum: Sinester przedstawiał – ni mniej, ni więcej – teorię sterowania procesami kosmogonicznymi!
Astrobiolog zakładał, za Learneyem, że „dwusuwowy silnik kosmiczny” nie jest zdeterminowany całkowicie, bo w fazie kompresji zwłaszcza powstają znaczne indeterminizmy – przez zmiany rozkładu mas, zasadniczo losowe, przez zmienny bieg anihilacji, i to, jaki „rodzaj” Kosmosu wyłoni się z kolejnego skurczu, nie jest całkowicie do przewidzenia. Znamy tę trudność w naszej miniaturowej skali – bo nie umiemy przewidywać, to jest obliczyć biegu procesów turbulencyjnych – takich, w których powstają zawirowania (jak w wodzie rozbijającej się o rafy na przykład). Poszczególne więc „czerwone Wszechświaty”, które wynikają po kolei z niebieskich, tak mogą się od siebie różnić, że typ realizowany obecnie, w którym życie jest możliwe, mógłby stanowić efemerydę – stan bezpowrotny albo taki, po którym przyjdzie seria długa – pulsacji już tylko martwych.
Taki horoskop może nie odpowiadać owej wysokiej cywilizacji, która bierze się do prób odmienienia wizji wieczności, na zawsze już tylko trupio rozżarzanej i trupio stygnącej – a to dzięki odpowiednim manipulacjom astroinżynieryjnym. Niejako przygotowując się do zagłady, która ją czeka, cywilizacja ta może „zaprogramować” odpowiednio gwiazdę albo system gwiazd, modyfikując istotnym sposobem energetykę takiego układu, który staje się czymś w rodzaju gotowego do akcji, neutrinowego lasera, a właściwie – który takim laserem dopiero stanie się w momencie, kiedy tensory grawitacji, parametry temperatury, ciśnienia, i tak dalej, przekroczą pewne wartości maksymalne – gdy niejako sama fizyka danego Kosmosu pocznie się rozpadać w gruzy! Wówczas ten gwiazdozbiór ginący obróci się w całości, pod wpływem fenomenów stanowiących dlań „wyzwalacz” nagromadzonej energii, w jeden czarny błysk neutrinowy, bardzo dokładnie, bardzo starannie zaprogramowany! Jako najtwardsze i najoporniejsze ze wszystkich promieniowań będzie owa monotoniczna fala neutrinowa nie tylko podzwonnym ginącej fazy Kosmosu, ale równocześnie stanie się zarodzią następnej, ponieważ będzie współkształtowała powstawanie nowych cząstek elementarnych. Ponadto „wytłoczona w gwieździe” dyrektywa obejmuje „biofilię” – zwiększanie szansy narodzin życia.
Tak więc w owym pełnym rozmachu obrazie gwiazdowy kod okazywał się przekazem wysłanym w obręb naszego Kosmosu – z Kosmosu, który go poprzedził. Nadawcy więc nie istnieli – co najmniej od trzydziestu miliardów lat. Sporządzili „przesłanie” tak trwałe, że przeżyło zagładę Ich Wszechświata, i włączywszy się w procesy następnej kreacji, uruchomiło zjawisko ewolucji życia na planetach. My również byliśmy Ich dziećmi…
Dowcipnie było to pomyślane! „Sygnał” wcale nie jest „listem”, jego „życiosprawczość” nie stanowi jednej „strony” w opozycji do „treści”. To tylko my, podług naszych przyzwyczajeń usiłowaliśmy rozdzielić to, co się rozdzielać nie daje. Sygnał, a raczej impuls sprawczy, najpierw zaczyna od takiego „nastrajania” kosmicznej materii w jej nowym wskrzeszeniu, żeby powstawały cząstki o cechach pożądanych – ze stanowiska owej cywilizacji, naturalnie – a gdy już pójdzie w ruch astrogeneza i za nią planetogeneza, niejako „włączą się do akcji” inne, współobecne od początku w impulsie, lecz dotąd nie mające jeszcze „adresatów” osobliwości strukturalne, które wyjawiać zaczną, dopiero wtedy, swą umiejętność – wspierania narodzin życia. Ponieważ „łatwiej jest” zwiększyć ogólne szansę przetrwania wielkich molekuł, aniżeli dyrygować i zarządzać powstaniem najbardziej elementarnych cegiełek materii, wykryliśmy ten efekt pierwszy jako osobny i „beztreściowy”, drugiemu zaś, atomotwórczemu, przypisaliśmy miano „listu”.
Nie odczytaliśmy go, bo to dla nas, dla naszej wiedzy, dla fizyki naszej, chemii, w całości niemożliwe. Lecz ze strzępków zawartej w impulsie wiedzy utrwalonej sporządziliśmy sobie receptę – na Żabi Skrzek! Tak zatem sygnał jest sterujący, a nie powiadamiający, adresowany do Kosmosu, nie do jakichkolwiek istot. Możemy tylko próbować pogłębienia naszej wiedzy w oparciu o sam sygnał – jak i o Żabi Skrzek.
Gdy Sinester zakończył, zapanowała konsternacja. To dopiero było embarras de richesse! Sygnał jako twór naturalny, jako ostatni „akord neutrinowy” ginącego Kosmosu, wytłoczony „szczeliną” między światem i antyświatem na neutrinowej fali, jako pocałunek przedśmiertny, stygmat, złożony na czole tej fali – albo też jako testament cywilizacji, która już nie istnieje: była to imponująca alternatywa!
Znaleźli się też wśród nas zwolennicy obu poglądów. Zwracano uwagę na to, że w zwyczajnym, tj. naturalnym promieniowaniu twardym są frakcje, które zwiększają tempa mutacji, a tym samym mogą przyspieszać chód ewolucji, podczas gdy inne frakcje tego nie robią, z czego nie wynika, aby jedne takie frakcje coś znaczyły, a inne – nie. Przez jakiś czas wszyscy usiłowali mówić naraz. Miałem wrażenie, że stoję u kolebki nowych mitologii. Testament… my jako pogrobowcy Tamtych…