Gdyśmy wracali z Donaldem do hotelu, powiedział w pewnej chwili, że czuje się w gruncie rzeczy oszukany: smycz, na której biegamy w kółko, przedłużono, ale nic się nie zmieniło w sytuacji naszego skrępowania. Byliśmy świadkami niezłego fajerwerku intelektualnego, ale gdy się wypalił, zostaliśmy z niczym. Może nawet odebrano nam coś – kontynuował – przedtem consensus omnium stał za „listem”, w którego kopercie znalazło się nieco piasku (tak nazwał Żabi Skrzek). Dopóki wierzymy w to, że dostaliśmy „list”, jakkolwiek nawet niezrozumiały, jakkolwiek tajemniczy – sama wiedza o istnieniu Nadawcy ma wartość autonomiczną. Ale gdy okazuje się, że to może nie „list”, lecz zygzaki bezsensowne, nie pozostaje nam nic już prócz piasku… i jeśli jest nawet, złotonośny, czujemy się zubożeni – więcej, obrabowani.
Myślałem o tym, gdy zostałem sam. Usiłowałem pojąć, skąd właściwie bierze się we mnie pewność – ta, która pozwalała mi rozprawiać się z odmiennymi stanowiskami, jakkolwiek solidną podpartymi argumentacją? Gdyż przekonany byłem o tym, że otrzymaliśmy „list”. Zależy mi bardzo na tym, aby nie tę moją wiarę przekazać Czytelnikowi – mniejsza o nią – lecz stojące za nią racje. Jeśliby mi się nie udało, nie powinienem był pisać tej książki. Taki bowiem miał być jej cel. Człowiek, który, jak ja, bardzo długo, wiele razy na zmienianych frontach nauki boryka się z problemami odgadywania „szyfrów Natury”, wie o nich doprawdy więcej, aniżeli zawrą to w sobie jego wyprasowane matematycznie publikacje.
W oparciu o tę wiedzę nieprzekazywalną twierdzę, że Żabi Skrzek, ze swoim rezerwuarem energii jądrowej, z efektem „transportu detonacji”, powinien był obrócić się pod naszymi rękami w broń, ponieważ tak bardzo, tak gwałtownie do tegośmy dążyli, że się nam nie powiodło, nie może być przypadkiem. Udawało się – w innych sytuacjach, owych „naturalnych” – już nazbyt wiele razy. Doskonale mogę sobie wyobrazić istoty, które nadały sygnał. Powiedziały sobie: uczynimy go nierozłamywalnym dla wszystkich, co nie są jeszcze gotowi; musimy ostrożność posunąć dalej: nawet fałszywe odczytania nie mogą dostarczyć im niczego z rzeczy, których poszukują, a których trzeba im odmówić.
Atomy ani galaktyki, planety ani ciała nasze nie zostały obwarowane przez Nikogo systemem podobnych zabezpieczeń, przez co też ponosimy wszystkie ponure konsekwencje takiej Nieobecności. Nauka jest tą częścią Kultury, która ociera się o świat. Wydłubujemy z niego kawałki i pochłaniamy je – nie w takiej Kolejności, która by najlepiej nam sprzyjała, bo Nikt tego życzliwie nie przygotował, lecz w takiej, którą reguluje tylko opór stawiany przez materię. Atomy ani gwiazdy nie mają żadnych racji, nie mogą się nam opierać, kiedy wymyślamy modele na ich podobieństwo, nie bronią nam dostępu do wiedzy, być może aż zabójczo szkodliwej. Cokolwiek istnieje poza człowiekiem, jest jak umarły, który nie może posiadać żadnych motywów. Z chwilą jednak, gdy nie siły Natury, lecz siły Rozumu kierują do nas przesłanie, sytuacja całkowicie się zmienia. Ten, kto wysłał „list”, powodował się racjami na pewno nieobojętnymi wobec życia.
Od początku obawiałem się najbardziej – nieporozumienia. Byłem pewien tego, że nie przesłano nam instrumentu zabójstwa, wszystko jednak wskazywało, że otrzymaliśmy opis jakiegoś instrumentu – a wiadomo, jak umiemy ich używać. Narzędziem jest nawet człowiek dla człowieka, Znając historię nauki nie wyobrażałem sobie, że możliwe jest doskonałe zabezpieczenie przed nadużyciem. Wszystkie techniki są wszak całkowicie neutralne i każdej umieliśmy przypisać, jako cel, śmierć. W czasie owej niepoważnej, ale rozpaczliwej konspiracji, głupiej na pewno, a jednak wskutek odruchu koniecznej, uznałem, że już na Nich nie możemy liczyć, bo nie przewidzieli chyba tego, co fałszywie z informacją poczniemy. Zabezpieczenie tego, co zaplanowane z rozmysłu, uznałem za realne, ale nie – tego, co stanowiło nasz błąd albo nasze uzupełnienie luk złymi podstawieniami. Przecież nawet natura, co przez cztery miliardy lat uczyła biologiczną ewolucję unikania „błędów”, działania pod pieczęciami wszechmożliwych zabezpieczeń, nie uhermetyzowała wszystkich bocznych ześlizgów życia, jego zwichnięć, zaułków, pomyłek, „nieporozumień” – czego dowodzą nieprzeliczone wynaturzenia rozwoju organizmów czy chociażby rak. Lecz skoro dokonali swego, nieprześcignioną dla nas perfekcję rozwiązań biologicznych pozostawili już daleko za sobą. Nie wiedziałem jednak – bo skądże mogłem wiedzieć – że owe rozwiązania, sprawniejsze od biologicznych, są aż tak wszechstronnie pewne, tak uszczelnione – przed wtargnięciem niepowołanych.
Owej nocy, w wielkiej hali inwertora, nad kartkami zabazgranego papieru, nie tylko dlatego poczułem gwałtowną słabość, bliskie omdlenie, nie tylko dlatego zrobiło mi się ciemno przed oczami, że groza, wisząca nade mną przez długie tygodnie, znienacka prysła, ale i dlatego, że dotykalnie poczułem w owej chwili Ich wielkość. Zrozumiałem, na czym może polegać i czym być cywilizacja. Myślimy o idealnej równowadze, o wartościach etycznych, o wznoszeniu się ponad własną słabość, kiedy słyszymy to słowo i kojarzymy je sobie z tym, co w nas najlepsze. Lecz ona jest przede wszystkim wiedzą, która ze sfery możliwych ruguje takie właśnie sytuacje, nagminne dla nas, jak ta, kiedy najlepsze głowy miliarda istot pochylają się nad sprawianiem powszechnej śmierci, robiąc to, czego nie chcą, czemu się sprzeciwiają, ponieważ nie ma dla nich innego wyjścia. Nie jest nim samobójstwo – czy o włos odmienilibyśmy dalszy tok prac, najazd metalowej szarańczy z nieba, gdybyśmy się zabili? Jeśli przewidzieli takie sytuacje, nie umiem zrozumieć tego inaczej, jak tylko tak, że albo byli kiedyś, albo, kto wie, są jeszcze do nas podobni.
Czy nie mówiłem na początku tej książki, że tylko istota z gruntu zła wie, jaką zdobywa wolność, kiedy czyni dobro? „List” był, został przesłany, upadł na Ziemię, do naszych nóg, padał na nią neutrinowym deszczem, kiedy jaszczury mezozoiku orały brzuchami błota lasów karbonu, kiedy paleopitek, zwany prometejskim, ogryzając kość dostrzegł w niej pierwszą maczugę. A Żabi Skrzek? Domyślam się w nim poprzekręcanych karykaturalnie przez naszą nieudolność i niewiedzą, ale także i nasza wiedzę, wywichniętą w jednostronność destrukcji – fragmentów tego, co „list” zakładał samym swoim wysłaniem. Jestem przekonany, że nie został ciśnięty w mrok jak kamień w wodę. Został pomyślany jako głos, którego echo powróci – jeżeli zostanie usłyszany i zrozumiany.
Niejako produktem ubocznym właściwego odbioru miał być sygnał zwrotny, powiadamiający Nadawców o tym, że łączność została nawiązana, a zarazem dający znać, gdzie to się stało. Mogę tylko domyślać się niejasno mechanizmu, jaki miał to sprawić. Energetyczna autonomia Żabiego Skrzeku, to jego skierowanie na siebie reakcji nuklearnych, które niczemu nie służą poza samym kontynuowaniem stanu, co je umożliwia – stanowi dowód błędu, oznakę pomyłki, ponieważ myśmy doszli, w naszym wypadzie najdalszym, do efektu tyleż zagadkowego, co zdolnego, w odmiennych całkiem warunkach, wyzwolić, skoncentrować i cisnąć na powrót w przestrzeń – impuls wielkiej mocy. Tak, efekt Trexu, wykryty przez Donalda Prothero, po prawidłowym odczytaniu kodu urzeczywistniłby się – jako sygnał zwrotny, jako odpowiedź skierowana do Nadawców. Wyjaśnia mi to jego fundamentalny mechanizm: działania przerzuconego z najwyższą kosmiczną szybkością, przenoszącego dowolnie wielką energię na dowolnie wielką odległość. Energia ta, rzecz zrozumiała, winna posłużyć przekazaniu informacji, a nie zniszczenia. Ta postać, w jakiej nam dał się poznać Trex, była skutkiem zniekształcenia, któremu uległa – podczas syntezy – wiadomość utrwalona w potoku neutrinowym. Fałsz wyniknął z fałszu – nie mogło być inaczej. To jest tylko logiczne, lecz nadal zdumiewa mnie Ich wszechstronność, która udaremniła nawet zgubne potencjalnie konsekwencje błędów, więcej niż błędów nawet, bo podejmowanego z premedytacją wysiłku, co zmierzał do obrócenia popsutego instrumentu w ostrze zabójcze.