Выбрать главу

Metagalaktyka jest nieogarnionym rojowiskiem psychozoików. Cywilizacje tylko pewnym kierunkowym odchyleniem odmienne od naszej, ale, jak nasza, nie zjednoczone, brnące poprzez wewnętrzne starcia, wypalające swe zasoby w bratobójczych zmaganiach, od tysiącleci dokonywały i dokonują wciąż od nowa odczytań kodu, tak samo, jak nasze, niezdarnych, tak samo, jak my, usiłują dziwaczne szczątki co lęgną się, z takich mozołów, przerobić na broń – i tak samo, jak nam, to się im nie udaje. Kiedy okrzepła we mnie pewność, że jest tak właśnie? Trudno mi powiedzieć.

Tylko najbliższym, Yvorowi, Donaldowi, powiedziałem to, i przed ostatecznym wyjazdem z osiedla podzieliłem się tą moją prywatną własnością ze zgryźliwym doktorem Rappaportem. Wszyscy oni, rzecz zastanawiająca, zrazu przytakiwali z rosnącą satysfakcją zrozumienia, a potem, po namyśle, mówili, że – jak na świat, który jest nam dany – zbyt piękna układa się z moich domniemań całość. Być może. Co wiemy o „lepszych” od naszej cywilizacjach? Nic. Może więc i nie godzi się malować takiej panoramy, na której figurujemy gdzieś pod ramą jako zakała Galaktyki albo jako jeden z embrionów uwięzłych w przeciągającym się wiekami skurczu porodowym, lub wreszcie, aby użyć porównania Rappaporta – jako płód, wcale urodziwy w powiciu, bliski już powieszenia się na własnej pępowinie. Tej, która jest odnogą kultury, wysysającą żywotne soki wiedzy z łożyska naturalnego.

Nie mogę przedstawić żadnych dowodów nieodpartych na rzecz mego przeświadczenia. Nie mam ich. Nie wskażę w kodzie gwiazdowym, w jego informacji niczego, co by świadczyło o tym, że wyprodukowano go dla istot pod jakimkolwiek względem lepszych od nas. Może tylko dość długo żgany upokorzeniami, nie chcąc, a idąc pod komendę Easterlandów i Eeneyów, wyroiłem sobie na obraz i podobieństwo własnych marzeń – jedynie mi dostępny odpowiednik świętości, mit o Zwiastowaniu i Objawieniu, który – współwinny – odrzuciłem tyleż z ignorancji, co ze złej woli?

Jeżeli człowiekowi przestaje zależeć na poruszaniu atomami i planetami, świat staje się wobec niego bardzo bezbronny, skoro człowiek może go sobie wtedy wykładać tak, jak będzie chciał. Kto wyobraźnią wojuje, w wyobraźni tonie. A przecież chodzi o to, by okazała się oknem otwartym na świat. Badaliśmy przez dwa lata rzecz – od końca, w spływających na ziemię rezultatach. Proponuję rozważanie od strony przeciwnej. Czy można, nie popadając w szaleństwo, dopuścić, że przysyła nam się zagadki, rodzaj testów na inteligencję, szarady rodem z Galaktyki? Taki punkt widzenia mam za absurdalny: trudność tekstu nie była skorupą, którą należało przebić. Przesłanie jest nie dla wszystkich: tak rzecz widzę – i nie mogę inaczej. Najpierw, nie jest dla cywilizacji nisko tkwiących na drabinie postępu czysto instrumentalnego, bo jasne przecież, że Sumeryjczycy ani Karolingowie nie zdołaliby nawet dostrzec sygnału. Czy jednak ograniczenie odbiorczego kręgu da się sprowadzić do probierza sprawności czysto technicznej?

Spójrzmy poza siebie. Zamknięty w bezokiennym pokoju byłego poligonu atomowego nie mogłem zaprzestać myślenia o tym, że wielką pustynię za murami wraz z nawisającym nad nią ciemnym sklepieniem, a dalej – całą Ziemię przeszywa nieustannie, godzina po godzinie, wiek po wieku i epoka za epoką bezbrzeżna rzeka cząstek niewidzialnych, której nurt niesie wiadomość, tak samo trafiającą też na inne planety układu słonecznego, inne takie układy, inne galaktyki, że nurt ów wysłano przed niewiadomym czasem z niewiadomych otchłani – i że tak jest naprawdę.

Nie przyjmowałem tej wiedzy bezopornie – zbytnio kłóciła się ze wszystkim, do czego przywykłem. Widziałem jednocześnie nasze przedsięwzięcie, gromady uczonych nadzorowanych dyskretnie przez państwo, którego jestem obywatelem; opleceni siatką podsłuchów, mieliśmy nawiązywać łączność z zamieszkującym Kosmos rozumem. W istocie była to stawka toczącej się globalnie gry, weszła do jej puli; w plejadzie niezliczonych kryptonimów, które przepełniają betonowe wnętrzności Pentagonu, pojawił się, w jakimś skarbcu, na którejś półce, w jednym z rejestratorów, ze znamieniem tajności wytłoczonym na teczce, jeszcze jeden skrótowy znak, operacji MASTERS VOICE, jako w zarodku już skażona obłędem – próba ukrycia i uwięzienia tego, co od milionów lat wypełnia czeluść Uniwersum – dla wyciśnięcia, jak pestek z cytryny, informacji opatrzonej wartością zabójczą.

Jeżeli to nie było szaleństwo, nie ma go i nigdzie nie może go być. A zatem – Nadawca miał na myśli pewne istoty, pewne cywilizacje, ale nie wszystkie, nawet nie wszystkie – technologicznego kręgu. Jakie cywilizacje stanowią adresatów właściwych? Nie wiem. Powiem tyle: jeśli ta informacja nie należy się nam w rozumieniu Nadawców, to nie pojmiemy jej. Pokładam w nich wielkie zaufanie – bo go nie zawiedli.

Czy jednak nie mogło być wszystko tylko serią zbiegów okoliczności? Zapewne. Czyż nie przypadkiem odkryto sam neutrinowy kod? Czy z kolei nie mógł przypadkiem powstać? Czy nie przez przypadek tylko utrudnia rozpad wielkich organicznych cząsteczek, przypadkowo się powtarza, a wreszcie – wskutek trafu jedynie powstał z niego Pan Much? Wszystko to być może. Przypadek może też spowodować takie zawirowanie fal przypływu, że po ich ustąpieniu pojawi się na gładkim piasku odciśnięty głęboki ślad bosej stopy.

Sceptycyzm jest jak nieustannie potęgowane, zwielokrotniane powiększenie mikroskopu: ostry zrazu obraz wreszcie rozpływa się, ponieważ nie można zobaczyć rzeczy ostatecznych: istnienie ich jest do wywnioskowania tylko. Zresztą świat, po zamknięciu Projektu, idzie dalej swoją drogą. Moda na wypowiedzi uczonych, polityków i gwiazd dnia o kosmicznym rozumie minęła. Żabi Skrzek da się spożytkować, więc miliony budżetowe nie poszły na marne, nad opublikowanym kodem może sobie teraz łamać głowę każdy z legionu maniaków, którzy poprzednio wynajdywali perpetuum mobile i trysekcję kąta, a poza tym każdemu wolno wierzyć w to, co mu się żywnie podoba. Tym bardziej jeśli wiara ta, jak moja, nie ma żadnych praktycznych konsekwencji. Bo nie starła mnie przecież na proch. Jestem taki sam, jak przed wejściem w Projekt. Nic się nie zmieniło.

Chcę zakończyć tę rzecz wzmianką o ludziach Projektu. Wspomniałem już o tym, że Donald, przyjaciel mój, nie żyje. Zdarzyło mu się statystyczne odchylenie potoku komórkowych podziałów: rak. Yvor Baloyne jest nie tylko profesorem i rektorem, ale człowiekiem tak zapracowanym, że nawet nie wie o tym, jak jest szczęśliwy. O doktorze Rappaporcie nic mi nie wiadomo. List, który wysłałem przed kilku laty na adres Institute for Advanced Study, wrócił. Dill przebywa w Kanadzie – obaj nie mamy czasu na korespondencję.

Ale co właściwie znaczą te uwagi? Co wiem o tajnych lękach, myślach i nadziejach tych, którzy byli mi towarzyszami przez opisany czas? Nigdy nie umiałem pokonywać międzyludzkiego dystansu. Zwierzę jest przytwierdzone do swego Tu i Teraz wszystkimi zmysłami, a człowiek potrafi odrywać się, wspominać, współczuć innym, wyobrażać sobie ich stany i uczucia – co, na szczęście, jest nieprawdą. W takich próbach pseudowcieleń i przenosin siebie tylko umiemy, mgliście, niejasno, sobie wyobrażać. Co by się z nami stało, gdybyśmy naprawdę mogli współczuć innym, z nimi czuć, za nich cierpieć? To, że ludzkie boleści, strachy, cierpienia rozpadają się ze śmiercią osobniczą, że nic nie pozostaje po wzlotach, upadkach, orgazmach i torturach, jest godnym pochwały darem ewolucji, która upodobniła nas do zwierząt. Gdyby po każdym nieszczęśliwym, umęczonym pozostawał choć jeden atom jego uczuć, gdyby tak rosło dziedzictwo pokoleń, gdyby choć skra mogła przeniknąć z człowieka do człowieka, świat byłby pełen ryku przemocą wydartego z kiszek.

Jesteśmy jak ślimaki, przylepione, każdy, do swojego liścia. Oddaję się w obronę mojej matematyce i powtarzam, kiedy mi nie wystarcza, ten ostatni ustęp wiersza Swinburne’a:

I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę,

Wolni od pragnień i wolni od burz,

Dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche,

Ktokolwiek jest tam pośród gwiezdnych głusz,

Za to, że minąć dniom żywota dano,

Za to, że nigdy raz zmarli nie wstaną

I rzek gwałtownych nurt, zmącony pianą,

Zawinie kiedyś w głąb wieczystą mórz. [1]

Zakopane, czerwiec 1967

Kraków, grudzień 1967

вернуться

[1] Przekład W. Horzycy.