Gdybym uważał się za człowieka z gruntu dobrego, zapewne nie byłbym zdolny zrozumieć zła. Sądziłem, że ludzie zadają je z premedytacją – zawsze, czyli robią to, co sobie postanowili, bo nie znalazłbym innych źródeł niegodziwości we własnym przeżyciu. Miałem jednak lepszą wiedzę, znając równocześnie i własne skłonności, i bezwinę za nie, bo przecież zastałem w sobie tego, jakim jestem, nie pytany o to, czy się na skład taki godzę.
Otóż to, żeby jeden niewolnik dławił innego niewolnika dla zaspokojenia sił wszczepionych obydwóm; żeby jedna bezwina dręczyła drugą, jeśli istnieje choć szansa na opór takim naciskom – to było mi obrazą rozumu. Jesteśmy dani sobie i nie możemy kwestionować tych darów w całości inaczej aniżeli bezskutecznie, ale skoro otwiera się najdrobniejsza szansa przeciwstawienia zastanemu – jakże z niej nie korzystać? Tylko takie decyzje i takie działania są wyłącznie naszą, ludzką własnością, podobnie jak możliwość samobójstwa – to jest sektor wolności, w którym wzgardzona zostaje nieproszona scheda.
Proszę nie mówić, że zaprzeczam sobie – temu, który w erze jaskiniowej widział czas lepszych swoich zniszczeń. Wiedza jest nieodwracalna, nie może cofnąć się w mrok słodkiej ignorancji. W owym czasie nie miałbym wiedzy i nie mógłbym jej zdobyć. Posiadaną muszę wykorzystać. Wiem, że składał nas i porządkował traf, i ja miałbym być uległym wykonawcą wszystkich dyrektyw, wylosowanych na oślep niezliczonymi ciągnieniami?
Moje „principium humanitatis” jest osobliwe tym, że gdyby je chciał stosować do siebie ktoś z gruntu dobry, musiałby – zgodnie z dyrektywą „przezwyciężenia własnej natury” – zadawać zło dla utwierdzenia się w swojej wolności ludzkiej. Nie nadaje się więc moja zasada do zastosowania powszechnego, ale też nie widzę żadnego powodu, dla jakiego miałbym zdobyć panaceum etyczne ludzkości. Niejednorodność, niejednakowość ludzi jest im dana, toteż postanowienie Kanta, aby zasada jednostkowych postępków mogła być prawem powszechnym, oznacza niejednakowy gwałt zadawany ludziom, i poświęcając osobnicze wartości dla nadrzędnej – kultury – wymierza niesprawiedliwość. Nie powiadam też wcale, jakoby każdy w takim tylko stopniu był człowiekiem, w jakim jest własnowolnie spętanym potworem. Przedstawiłem rację czysto prywatną, moją własną strategię, która zresztą nie odmieniła we mnie niczego. Nadal pierwszą moją reakcją na wieść o czyimś nieszczęściu bywa iskra uciechy i drgnień takich nawet nie próbują już tłumić, bo wiem, że nie dosięgnę miejsca, w którym żyje ten bezmyślny chichot. Lecz, odpowiadam oporem i działam wbrew sobie dlatego, że mogę to czynić.
Gdybym naprawdę zamierzał spisać własną biografię, która okazałaby się wobec tomów na półce antybiografią, nie musiałbym usprawiedliwiać tych wyznań. Ale cel mój jest inny. Przygoda, którą opisuję, sprowadza się do tego, że ludzkość spotkała się z czymś, co istoty nie należące do jej rodzaju wysłały w ciemność gwiazd. Sytuacja, jako historycznie pierwsza, dość chyba poważna, aby uznało się potrzebą dokładniejszego, niż zezwala na nie konwenans, wyjawienia – kto właściwie reprezentował w owym spotkaniu naszą stronę. Tym bardziej że ani mojej genialności, ani matematyki nie starczyło, aby dało ono niezatrute owoce.
I
Projekt Masters Voice ma olbrzymią literaturę, rozleglejszą i daleko bardziej różnorodną, niż ją miał projekt Manhattan. Po jego ujawnieniu Amerykę i świat zalała powódź artykułów, opracowań i monografii tak obfita, że jej bibliografia przedstawia potężny tom grubości encyklopedii. Wersję oficjalną stanowi Raport Baloyne’a, który American Library wydała potem w 10 milionach egzemplarzy, jego kwintesencja zaś figuruje w ósmym tomie Encyclopaedia Americana. O Projekcie pisali też inni ludzie, którzy pracowali w nim na wiodących stanowiskach, jak S. Rappaport (The First Case of Interstellar Communication), W. Dill (Masters Voice – I was there) czy D. Prothero (Mavo Project – Physical Aspects). Ta ostatnia rzecz, pióra mego nieżyjącego już przyjaciela, należy do najdokładniejszych, choć właściwie trzeba ją zaliczyć do literatury specjalistycznej, która pojawia się tam, gdzie to, co badano, oddziela się definitywnie od badających.
Opracowań historycznych jest zbyt wiele, aby można je wymienić. Monumentalna jest czterotomowa rzecz zawodowego historyka nauki, Williama Angersa (Chronicle of 749 Days). Napełnia mnie podziwem dla swej skrupulatności, Angers bowiem dotarł do wszystkich byłych współpracowników Projektu i dał kompilację ich poglądów, lecz nie przeczytałem jego dzieła do końca – wydało mi się to równie niemożliwe, jak lektura książki telefonicznej. Osobną dziedzinę stanowią książki nie faktograficzne, lecz wykładnie Projektu rozciągające się od filozoficznych i teologicznych aż po psychiatryczne. Czytanie takich publikacji wprawiało mnie zawsze w irytację i w znużenie. Jest rzeczą na pewno nieprzypadkową, że najwięcej mieli do powiedzenia o Projekcie ci, którzy bezpośrednio się z nim nie zetknęli.
Przypomina to stosunek, jaki mają do grawitacji bądź elektronów fizycy – oraz kulturalne osoby czytające popularne książki. Osobom tym wydaje się, że wiedzą coś o sprawach, o których specjaliści nie ośmielają się nawet mówić. Informacja z drugiej ręki zawsze sprawia wrażenie kształtnej, w przeciwieństwie do tej pełnej luk i niejasności, jaką może dysponować uczony. Autorzy opracowań MAVO, zaliczający się do interpretującej kategorii, z reguły wtłaczali zdobyte wiadomości w gorsety swoich przekonań, to, co nie pasowało, obcinając bez pardonu i wahania. Niektóre z takich książek można przynajmniej podziwiać dla pomysłowości autorskiej. Lecz gatunek ten niepostrzeżenie przechodzi w swoistą odmianę, którą można by nazwać grafomanią Projektu. Naukę od jej zarania otaczało halo pseudonauki parującej z rozmaitych niedowarzonych głów, nic więc dziwnego, że MAVO, jako zjawisko bezprecedentalne, wywołał aż niepokojąco gwałtowną fermentację zwichniętych umysłów, ukoronowaną powstaniem szeregu sekt religijnych.
Ilość informacji niezbędnej dla choćby ogólnikowego zorientowania się w problematyce Projektu przekracza na dobrą sprawę pojemność mózgu pojedynczego człowieka. Lecz ignorancja, hamując zapały rozsądnych, w najmniejszej mierze nie powstrzymuje głupców, toteż w ocenie papierów zadrukowanych, które Masters Voice powołał do istnienia, każdy może znaleźć to, co mu będzie odpowiadało, jeśli tylko nie zależy mu zbytnio na prawdzie. Zresztą parały się piśmiennictwem poświęconym Projektowi najczcigodniejsze skądinąd osoby. „Nowe Objawienie” szanownego Patricka Gordinera jest przynajmniej jasne logicznie, czego bym już nie powiedział o „Liście Antychrysta” ojca Bernarda Pignana. Gdyż świątobliwy ojciec sprowadził MAVO do demonologii (uzyskawszy po temu nihil obstat swej kościelnej zwierzchności), a jego klęskę końcową przypisał wstawiennictwu Opatrzności. Poszło to bodaj, jak przypuszczam, od Pana Much, ukutej żartobliwie w Projekcie nazwy, którą ojciec Pignan wziął serio, postępując jak dziecko, które sądzi, że nazwy gwiazd i planet, wypisane na nich, odczytują astronomowie przez swoje teleskopy.
Cóż jednak mówić dopiero o bezliku wersji sensacyjnych, przypominających owe potrawy zamrożone, tak gotowe do natychmiastowego spożycia, że niemal przeżute, które za szybką celofanową wyglądają o wiele lepiej, aniżeli smakują. Przyczyną ich pozornie różnorodnego wyglądu jest coraz to inny, ale zawsze bajecznie kolorowy sos. Szpiegowsko-politycznym zaprawił swą serię reportaży LOOK (wkładając mi w usta słowa, których nigdy nie wypowiedziałem), w New Yorkerze była to substancja subtelniejsza, bo z dodatkiem pewnych wyciągów filozoficznych, a znów w „Mavo – the True Story” – doktor medycyny W. Shaper dał wykładnię zdarzeń psychoanalityczną, z której dowiedziałem się, że ludźmi Projektu powodowała libido, wynaturzona projekcjami najnowszej – kosmicznej – mitologii seksu. Doktor Shaper znajduje się również w posiadaniu dokładnych wiadomości o życiu seksualnym cywilizacji kosmicznych.
Nie jestem w stanie pojąć, czemu na drogi publiczne nie wpuszcza się ludzi pozbawionych prawa jazdy, natomiast na półki księgarskie mogą się dostawać w dowolnej ilości książki osób pozbawionych przyzwoitości – że nawet nie wspomnę o wiedzy. Inflacja słowa drukowanego spowodowana jest, zapewne, wykładniczym wzrostem liczby piszących, ale w równej mierze – polityką edytorską. Dziecięctwem naszej cywilizacji był stan, w którym czytać i pisać umiały tylko osoby wybrane, rzetelnie wykształcone, i podobne kryterium działało też po wynalezieniu druku, a jeśli nawet wydawano dzieła głupców (czego uniknąć całkowicie chyba niepodobna), to ich ogólna liczba nie była astronomiczna jak dzisiaj. Obecnie w zalewie tandety tonąć muszą publikacje cenne, ponieważ łatwiej jest odnaleźć książkę wartościową wśród dziesięciu kiepskich, aniżeli ich tysiąc w milionie. Nadto nieuchronne staje się zjawisko pseudoplagiatu – mimowolnego powtarzania cudzych a nieznanych myśli.