Nie mogę mieć pewności, że to, co piszę, nie jest podobne do czegoś, co już napisano. Oto ryzyko czasów, w których ludzkość eksplodowała. Jeśli postanowiłem przedstawić własne wspomnienia związane z pracą w Projekcie, to dlatego, że nie zadowoliło mnie nic z tego, co o nim przeczytałem. Nie obiecuję, że będę pisał „prawdę i tylko prawdę”. Gdyby nasze wysiłki zwieńczył sukces, byłoby to możliwe, a zarazem uczyniłoby to moje przedsięwzięcie zbędnym, gdyż owa prawda końcowa zaćmiłaby okoliczności jej zdobywania i stałaby się faktem materialnym, wbitym w środek cywilizacji. Klęska jednak odtrąciła niejako wszystkie owe wysiłki na powrót do ich źródła. Skoro nie rozumiemy zagadki, nie pozostaje nam właśnie nic oprócz owych okoliczności, które miały być tylko rusztowaniem, a nie budowlą, procesem przekładu, nie zaś treścią utworu. Jednakże to pierwsze okazało się wszystkim, z czym wróciliśmy z wyprawy po złote runo gwiazd. Już w tym miejscu rozchodzę się z tenorem wersji takich także, które nazywałem obiektywnymi, poczynając od Raportu Baloyne’a, ponieważ nawet słowo takie jak „klęska” w nich nie występuje. Czyż nie wyszliśmy z Projektu niezrównanie bogatsi, niżeśmy weń wchodzili? Nowe rozdziały fizyki koloidów, fizyki silnych oddziaływań, astronomii neutrionowej, nukleoniki, biologii, a przede wszystkim – nowa wiedza o Kosmosie stanowią wszak pierwsze odsetki od tego kapitału informacyjnego, który, zdaniem fachowców, obiecuje dalsze zyski.
Zapewne. Ale rozmaite bywają korzyści. Mrówki, które napotkały w swej wędrówce nieżywego filozofa, też na tym skorzystały. Jeśli przykład jest szokujący, o to mi właśnie chodziło. Piśmiennictwo, od swoich narodzin, miało jednego jakoby wroga, którym jest ograniczenie myśli wypowiadanej. Okazuje się jednak, że wolność słowa bywa dla myśli środkiem bardziej zabójczym; zakazane myśli mogą krążyć potajemnie, ale co zrobić tam, gdzie doniosły fakt ginie w powodzi falsyfikatów, a głos prawdy zagłuszony zostaje niesamowitą wrzawą i chociaż swobodnie się rozlega, nie może być dosłyszany, albowiem techniki informacyjne doprowadziły, jak dotąd, jedynie do sytuacji, w której najlepiej odbierać można tego, kto ryczy najgłośniej, choćby i najnieprawdziwiej?
Ja, który mam niejedno do powiedzenia o Projekcie, długo się wahałem, nim siadłem do biurka, bo zdaję sobie sprawę z tego, że powiększam i tak już wezbrany ocean papierów. Liczyłem na to, że ktoś bardziej biegły w słowie wykona za mnie tę pracę, aż po upływie lat uznałem, że nie mogę milczeć. Najpoważniejsze dzieła traktujące o Masters Voice, wersje obiektywne, z kongresową na czele, przyznają, że nie dowiedzieliśmy się wszystkiego, lecz ilość miejsca poświęcona osiągnięciom, przy stronicowych wzmiankach o niepoznanym – sugeruje samymi proporcjami, jakobyśmy opanowali Labirynt prócz kilku, pewno ślepych, może zasypanych korytarzy – a tymczasem myśmy do niego nawet nie weszli. Skazani do końca na domysł, odłamawszy z pieczętujących go zamknięć kilka okruchów, zachwycaliśmy się blaskiem, jakim, roztarte, pozłociły nam końce palców. O tym, co zamknięte, nie wiemy nic. A przecież jednym z pierwszych zadań uczonego jest nie określanie rozmiarów zdobytej wiedzy, bo ta sama siebie tłumaczy, lecz rozmiarów ignorancji, która jest tej wiedzy niewidzialnym. Atlasem.
Nie mam złudzeń. Obawiam się, że nie zostanę usłyszany, ponieważ nie istnieją już autorytety uniwersalne. Rozpad czy też rozkład specjalistyczny posunął się dostatecznie daleko, aby odpowiedni fachowcy odmawiali mi kompetencji, ilekroć wkroczę na ich tereny. Już dawno powiedziano, że specjalista to barbarzyńca, którego ignorancja nie jest wszechstronna. Moje pesymistyczne horoskopy opierają się na osobistym doświadczeniu.
Dziewiętnaście lat temu opublikowałem wspólnie z młodym antropologiem, Maxem Thornopem (zginął tragicznie w wypadku samochodowym), pracę, w której udowodniłem, że istnieje próg komplikacji dla automatów skończonych, sterowanych algedonicznie, do jakich należą wszystkie zwierzęta wraz z człowiekiem. Sterowanie algedoniczne oznacza oscylację pomiędzy karą i nagrodą jako bólem i rozkoszą.
Dowód mój wyjawia, że jeśli liczba elementów ośrodka regulacyjnego (mózgu) przekracza na najwyższym poziomie cztery miliardy, zbiór takich automatów wykazuje rozrzut między przeciwczłonami sterowania. W każdym takim automacie może brać górę jeden z biegunów kontroli albo, mówiąc to samo językiem bardziej obiegowym, sadyzm i masochizm nie są do uniknięcia i powstanie ich w procesie antropogenezy było nieuchronne. Ewolucja „poszła” na takie rozwiązanie, ponieważ operuje ona rachubą statystyczną: liczy się dla niej przetrwanie gatunku, a nie wadliwe stany, przypadłości, cierpienia – poszczególnych indywiduów. Jest ona, jako konstruktor, oportunistą, a nie – perfekcjonistą.
Udało mi się wykazać, że w każdej ludzkiej populacji, przy panmiksyjnym założeniu, najwyżej 10% osobników może wykazywać dobre zrównoważenie sterowania algedonicznego, natomiast reszta musi się od idealnej normy odchylać. Jakkolwiek już wtedy zaliczałem się do czołówki matematycznej świata, wpływ tego dowodu na środowiska, antropologów, etnologów, biologów i filozofów równał się zeru. Długo nie umiałem tego pojąć. Moja praca nie była hipotezą, lecz formalnym, więc nieodpartym dowodem wyjawiającym, że za cechy człowieka, nad którymi legion myślicieli głowy sobie łamał przez wieki, odpowiada czysty proces fluktuacji statystycznej, którego obejść – przy konstruowaniu automatów bądź organizmów – nie można.
Rozszerzyłem później ten dowód tak, że objął, również zjawiska powstawania etyki w grupie społecznej, przy czym oprzeć się mogłem na wspaniałym materiale przygotowanym przez Thornopa. Jednakże i ta praca została zignorowana. Po latach, mając za sobą niezliczone dyskusje ze specjalistami, którzy zajmują się człowiekiem, doszedłem do wniosku, że odkrycie moje nie znalazło ich uznania dlatego, ponieważ takiego nikt z nich sobie nie życzył. Styl myślenia, jaki reprezentowałem, był w owych środowiskach czymś degustującym, ponieważ nie dawał pola retorycznej kontrargumentacji.
Było to z mojej strony nietaktowne – dowodzić czegoś na temat człowieka matematycznym sposobem! W najlepszym razie moje przedsięwzięcie nazywano „interesującym”. W istocie nikt tam nie był gotów przystać na to, że czcigodna Tajemnica Człowieka, niewytłumaczalne cechy jego natury wynikają z ogólnej teorii regulacji. Naturalnie sprzeciwu tego nie wyrażano w taki jawny sposób. Niemniej wzięto mi ten dowód za złe. Zachowałem się jak słoń w składzie porcelany, albowiem to, czego nie mogła dojść antropologia z etnografią w badaniach terenowych, ani najbardziej otchłanna refleksja filozoficzna jako medytacja nad „ludzką naturą”, to, co nie dawało się sformułować problemowo w neurofizjologii, tak samo jak w etologii, co stanowiło urodzajne rezerwaty wiecznie płodnych metafizyk, razem z psychologią głębinową, psychoanalizą klasyczną, lingwistyczną i Bóg raczy wiedzieć, jakich jeszcze prac ezoterycznych – spróbowałem rozciąć niby węzeł gordyjski moim dowodem liczącym sobie dziewięć stron druku.
Oni przyzwyczaili się już do swego wysokiego stanu Strażników Tajemnicy, nazywanej transmisją Archetypów, Instynktem Życia i Śmierci, Wolą Samozagłady, popędem Nicości, a ja, przekreślając takie święte ryty jakimiś grupami przekształceń i teorematami ergodycznymi, twierdziłem, że posiadam rozwiązanie problemu! Żywiono więc do mnie skrzętnie tajoną niechęć, oburzenie, jako do brutalnego profana, który dopuścił się zamachu na zagadkę, usiłując zaczopować jej wiecznie żywe źródła, zamknąć usta z lubością stawiające nieskończone szeregi pytań, więc, ponieważ dowodu nie dało się obalić, zignorowanie go okazało się koniecznością.
Słów tych nie wywołała dotknięta miłość własna. Prace, za które wywindowano mnie na piedestał, znajdują się w innych dziedzinach – czystej matematyki. Doświadczenie owo było jednak wielce pouczające. Nie doceniamy zazwyczaj bezwładności stylów myślenia w oddzielnych gałęziach nauki. Jest to zresztą zrozumiałe psychologicznie. Opór jaki stawiamy ujęciu statystycznemu w fizyce atomowej, daje się przełamać dużo łatwiej aniżeli w antropologii. Klarownie zbudowaną teorię statystyczną jądra atomowego chętnie aprobujemy, jeśli tylko potwierdza ją doświadczenie. Zaznajomiwszy się z taką teorią nie pytamy potem: „Dobrze, ale jak atomy zachowują się naprawdę?” – ponieważ rozumiemy bezsensowność takiego pytania. Lecz rewelacjom podobnym na terenie antropologii przeciwstawiamy się do upadłego.