Выбрать главу

Teraz też słyszała, jak się rozbiera, rzuca swe ubranie byle gdzie i jak staje nad nią. Czuła na sobie jego wzrok. Zachrapała cicho. Bronisław odszedł. Usłyszała, jak lekko trzeszczy pod nim krzesło. Ten trzask stawał się regularny. Uchyliła powieki – zamarła. Jej mąż siedział na krześle, sięgał dłonią między nogi i czynił sobie zadość. Nie to ją jednak przeraziło. Roczny Jerzyk obudził się i uśmiechał się do ojca.

– Co się tak patrzysz – szept Bronisława stawał się coraz bardziej gorączkowy. – Chcesz zobaczyć, jak krówka mleka daje?

– Co ty robisz! – wrzasnęła Rita, a Jerzyk zaczął płakać.

– No co? – Jej mąż wstał i zrobił niewinną minkę. -To przecież ludzkie… Wiesz, że ja muszę po dwa razy dziennie…

Musiałem sobie ulżyć… A ty spałaś… Ale teraz już nie śpisz.

Lwów, niedziela 16 kwietnia 1939 roku,

godzina jedenasta wieczór

Rita siedziała przed toaletką i kremowała sobie twarz i dekolt. Była bardzo szczęśliwa, że wreszcie opuszczają Lwów i po świętach jadą na lato do Baranich Peretok. Zrozumiała, że nie aktorstwo jest dla niej ważne, lecz jej syn. Kiedy wracała skonana z różnych prób i przeglądów, Jerzyk wyciągał do niej rączki i płakał zamiast się cieszyć na jej widok. Jakby miał do niej żal, że zostawia go na całe dnie pod opieką ukraińskiej mamki, która choć kochała chłopca szczerze, to nie mogła mu zastąpić matki.

Lwów miał jakiś zły wpływ na Bronisława. Stawał się on coraz bardziej ponury, tajemniczy i okrutny. Nie mógł ani chwili być z dzieckiem, by go nie uderzyć albo nie krzyknąć. Przy każdym posiłku wylewał pomyje na jej ojca i obserwował ją, jak zareaguje. Rita powoli traciła przy Bronisławie całą swoją dawną porywczość i niezależność. Wiedziała, że jej raptowne i zdecydowane zachowania nie dadzą żadnego efektu, ponieważ zderzały się z żywiołem o wiele gwałtowniejszym i groźniejszym, który ją przerażał i którego nie rozumiała. Starała się więc ataki męża tłumaczyć sobie na różne sposoby. Patrzyła na niego z miłością, jak krzyczy i zalewa się złością, przypominała sobie jego wspomnienia z dzieciństwa i mówiła w duchu: „Jaki to straszny ciężar od małego być wychowywanym na geniusza! To może mieć zgubny wpływ na całe życie! Ja tak Jerzyka nie wychowam! Ten błąd popełniał też mój ojciec, ale w mniejszej skali. On nie chciał, bym była genialna, lecz jedynie, abym zdała maturę. A mój nieżyjący teść domagał się od Bronia genialności. Nic dziwnego, że mój mąż jest znerwicowany! Po zimie wyjedziemy na wieś i wszystko wróci do normy. Bronek znajdzie wytchnienie na łonie natury, a Jerzyk będzie miał lepsze powietrze”. Kiedy jej mąż oznajmił tydzień temu, podczas śniadania wielkanocnego, iż za tydzień wyjeżdżają na wieś, Rita aż podskoczyła z radości.

Gdy wieczorem czesała swe długie gęste włosy, zastanawiała się, kiedy najlepiej byłoby spotkać się z ojcem przed wyjazdem. Przebaczyła mu atak na Bronia, który w Wigilię był wyjątkowo podminowany. Widziała się z nim kilkakrotnie, na ogół podczas umówionych spacerów w Parku Stryjskim. Czasami też odwiedzała go w porze jego śniadania, czyli około południa, i piła kawę z nim oraz ciotką Leokadią, a Jerzyk bawił się w tym czasie z Hanną. Gdy rozmawiali, nie istniał temat Bronisława. Rita musiała się pogodzić z tym, iż nigdy wspólnie nie wyjadą w Karpaty, a Popielski przystał na to, iż widuje się z córką tylko w chwilach wykradzionych znienawidzonemu zięciowi.

Rita uśmiechnęła się na myśl, że nazajutrz ujrzy zielone pola i jeszcze bezlistne buki Baranich Peretok. W sypialni usłyszała szczęk drzwi. „Czekaj na mnie naga”, powiedział jej przed wyjściem, „a ja też wejdę nagi do sypialni. Dziś odprawimy nasze święto wiosny!” Poprawiła włosy i zsunęła szlafrok. Nie odczuwała nigdy fałszywej skromności na widok swojego nagiego ciała. Wiedziała, że jest piękna.

Weszła do sypialni, kołysząc biodrami. I wtedy krzyknęła. Na łóżku leżał nagi Bronisław, a obok niego jakiś równie nagi, nieznany jej młody mężczyzna. Wybiegła z powrotem do buduaru i nałożyła szlafrok. Usłyszała szmer. Obaj mężczyźni stali w drzwiach.

– Nie zrobię tego – powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. – Wynoś się z mojego buduaru! – wrzasnęła na męża. – Ty zboczona świnio!

Woroniecki-Kulik ruszył w jej stronę. W ręku trzymał kij golfowy. Uderzał nim rytmicznie o swoją otwartą dłoń.

– Albo to zrobisz z nami dwoma – powiedział – albo z tym kijem.

Lwów, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina czwarta nad ranem

Popielski postanowił, że wcześniej się położy. Następnego dnia miał ważne spotkanie z dyrektorem ukraińskiego Ziemskiego Banku Hipotecznego, panem Mykołą Sawczukiem, który podejrzewał o malwersację jednego ze swoich pracowników. Szykowała się zatem długa, nudna rozmowa o transakcjach bankowych, z której Popielski i tak niewiele będzie rozumiał.

Westchnął i odłożył na półkę stare wydanie Pieśni Horacego. Był zły na siebie. Wielu łacińskich słówek już zapomniał, musiał często zaglądać do słownika. Zapalił przedsennego papierosa i wyszedł do łazienki, aby wetrzeć krem w swoją wciąż jędrną skórę twarzy. Kiedy był w przedpokoju, przy drzwiach rozległ się dzwonek. Popielski podszedł zdziwiony do drzwi, spojrzał przez wizjer i otworzył usta z przerażenia. Papieros wypadł i potoczył się po posadzce.

Otworzył drzwi. Rita weszła do mieszkania. W ramionach trzymała śpiącego i otulonego kocykiem Jerzyka. Sama była ubrana w naprędce zarzucony zakopiański sweter i szlafrok. Szła bardzo wolno, powłócząc nogami. Za nią ciągnęło się ciemne pasmo krwi.

Breslau, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina siódma rano

Mock siedział w fotelu i usiłował założyć buty. Było mu bardzo niewygodnie z powodu brzucha, który ostatniego wieczora w „Piwnicy Świdnickiej” napełnił przepysznymi, lecz ciężkostrawnymi sznyclami wiedeńskimi. Mimo przejedzenia podziękował zdecydowanie Marcie za dobre chęci i uparł się, że sam wyprowadzi na spacer swojego Argosa. Ciężko dysząc, przekładał sznurowadła między palcami dłoni. Kątem oka widział, jak jego owczarek niemiecki stoi pod drzwiami i trzyma w pysku smycz.

– Zaraz wychodzimy na spacer, psiaku. – Mock uśmiechnął się, widząc, jak Argos na dźwięk słowa „spacer” wspina się na dwie łapy i kręci ogonem.

Już miał prawie zawiązany but, kiedy zadzwonił telefon. Mock, przeklinając wszelkie sprawy, które są tak pilne, że nie mogą poczekać do godziny przynajmniej dziewiątej, zostawił sznurówki i podniósł słuchawkę.

Rozmowa międzynarodowa – informował miły kobiecy głos. – Łączę!

– Dziękuję – mruknął i przycisnął słuchawkę do ucha.

Po kilku sekundach szmerów i pisków usłyszał głos: męski i mało przyjemny.

– Wciąż mogę na tobie polegać, Eberhardzie?

– Oczywiście – odpowiedział z radością, ale zaraz poskromił swój wesoły ton; słysząc głos Popielskiego, oczekiwał złych wieści. – Co się stało?

– Musisz poznać całą prawdę – Popielski powiedział to po długim milczeniu. – Ale nie przez telefon… Jak najszybciej! Gdzie się spotkamy? I kiedy?

– Kiedy? Choćby jutro! – odparł Mock.

– Gdzie?

– To już gorzej – zamyślił się Mock i pogłaskał Argosa po głowie. – Ale już wiem! Wiem! Jest takie miejsce, gdzie przyjaciele się spotykają przy golonce i butelce zmrożonej wódki. Pamiętasz jeszcze restaurację „Eldorado” w Katowicach?

– Przyjedź do Lwowa. Proszę.

Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,

godzina trzecia w nocy

Peron trzeci lwowskiego dworca głównego był pusty. Oprócz sennego zawiadowcy i gazeciarza, który rozkładał dzienniki na swym stelażu, widać było tylko jednego mężczyznę: ubranego na czarno, w meloniku na głowie i w białym szaliku owijającym mu szyję; drugim jasnym elementem jego garderoby były zamszowe rękawiczki.