Выбрать главу

Patrzył w zamyśleniu na mgłę kłębiącą się nad torami i pod szklano-stalowym dachem hali peronów. Pół godziny wcześniej, jadąc na dworzec, minął majaczący w ciemności kościół św. Elżbiety. Ten monumentalny gmach, będący repliką wiedeńskiej katedry św. Stefana, obudził w nim na chwilę wspomnienia szczęśliwych czasów młodości w mieście nad Dunajem. Teraz znajdował się w mieście nad rzeką podziemną, a ostatnie jego wspomnienia były równie martwe i nierealne jak lwowski Styks. Popielski spojrzał jeszcze raz na tablicę informującą, że za pięć minut wjedzie na peron dalekobieżny pociąg z Berlina przez Breslau, Oppeln, Katowice, Rzeszów i Przemyśl.

Pociąg wyjechał z mgły, zwielokrotnionej jego parą, jakby był widmem. Popielski aż podskoczył, kiedy lokomotywa huknęła i zasyczała dwa metry od niego. Stał i czekał. Pociąg po chwili się zatrzymał i zaczęły trzaskać drzwi. Ludzie wysiadali i taszczyli kufry i walizy. Jakaś dama rozglądała się za bagażowym i mocno narzekała na jego brak. Na peronie piętrzyły się góry pakunków. Jedynie mężczyzna średniego wzrostu, lecz masywnej kwadratowej postury nie posiadał żadnego bagażu oprócz małego kuferka, który przypominał torbę lekarską. Podszedł do Popielskiego i serdecznie się przywitali. Widzieli się wprawdzie niewiele ponad tydzień temu w Katowicach, ale ucieszyli się na swój widok niezmiernie.

Popielski jeszcze nie zdążył się nacieszyć Mockiem, kiedy ujrzał za jego plecami potężnego mężczyznę. Odsunął się od niemieckiego kolegi i przyjrzał się kolejnemu mężczyźnie, niewysokiemu, o wąskiej, lisiej twarzy.

– Panowie pozwolą. – Mock odwrócił się do obu mężczyzn. – Eduardzie, to są panowie Cornelius Wirth i Heinrich Zupitza, moi ludzie do specjalnych poruczeń.

Lwów, wtorek 9 maja 1939 roku,

południe

Popielski skończył opowieść, odsapnął i wstał z fotela. Leokadia siedziała oniemiała i bała się spojrzeć na kuzyna. Jeszcze nigdy nie wywołał w niej takiego lęku. Nie mogła uwierzyć, że oprócz tego dobrze jej znanego świata – bridżowych czwartków u asesorostwa Stańczaków, porannych lektur, odwiecznych domowych rytuałów, godzinek wyśpiewywanych przez Hannę, pierników Juraszków i cukierni Zalewskiego – jest jeszcze inny świat: ciemne i ukryte rejony sadystów, ludzi obłąkanych, zdeformowanych moralnie szaleńców, oddanych brutalnym żądzom, monstrów, które wygryzają dziewicom policzki lub samogwałcą się nad kołyską własnego dziecka. Jej kuzyn znał ten świat minotaurów, hybryd i sodomitów, a nawet usiłował go naprawiać. Wchodził jak Tezeusz do labiryntu, lecz w odróżnieniu od mitycznego herosa, nie wracał w chwale do ojczyzny z Ariadną u swego boku, ale do swej lodowatej samotności, dzielonej ze zdziwaczałą starą panną.

Leokadia drgnęła. Zadzwonił telefon.

– Dzień dobry ponownie, panie naczelniku – usłyszała głos Edwarda. – Najmocniej przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie, kiedy pozwoliłem sobie rzucić słuchawkę na widełki. – Ja wiem, że to straszne, co się stało z tym chłopcem… Heniem Pytką. Tak, to straszne i politycznie bardzo niebezpieczne…

– …

– Tak, wiem… Niestety, jestem zmuszony podtrzymać moją decyzję… Nie… Nie wycofam się z tego… Podaję się do dymisji i odchodzę na emeryturę…

– …

– Muszę pomóc córce i zająć się wnuczkiem, po tym, jak ciało jej męża, a mojego zięcia, doktora Woronieckiego-Kulika, znaleziono w podziemnych korytarzach nad Pełtwią… Nie musi mi pan naczelnik tego przypominać. Wiem, wiem przecież… Taki skandal w rodzinie…

– …

– Naprawdę to decyzja ostateczna! Jutro przyniosę dymisję na papierze. Żegnam pana naczelnika. Adieu!

Ostatnie słowa wypowiedział prawie żartobliwie. Odłożył słuchawkę i wrócił do salonu. Przysunął sobie krzesło i usiadł koło Leokadii. Położył dłoń na jej drobnym ramieniu.

– Nie jestem już policjantem, moja droga. – Pocałował ją w skroń. – Stałem się sędzią i katem. A nie można być jednocześnie i sędzią, i katem, i policjantem.

– To teraz będziesz uprawiał tylko te dwa pierwsze zawody? – Spojrzała na niego z pewnym zainteresowaniem.

– Niezupełnie. – Wstał i zaczął chodzić dokoła stołu w przypływie nagłej energii. – Nie, teraz będę wykonywał inny zawód. Będę tropicielem i myśliwym. Taki człowiek to prywatny detektyw. Tylko to umiem poza łaciną. A czy na starość mam uczyć łaciny?

– A kto będzie twoją pierwszą zwierzyną? – Leokadia wpatrywała się w kuzyna z takim zainteresowaniem, jakby grała z nim w bridża i czekała na jego odpowiedź po swoim pytaniu o asy.

– A jak myślisz?

– Morderca małego Henia Pytki?

– To będzie pierwsza moja sprawa. Nawet jeśli nikt mi za to nie zapłaci…

– I co zrobisz z tym mordercą, jak go złapiesz? Spotka go to samo, co twojego zięcia?

Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,

godzina piąta rano

Doktor Bronisław Woroniecki-Kulik słyszał wiele fantastycznych historii o Pełtwi, lwowskiej niewidzialnej rzece, która zamknięta jeszcze przez Austriaków w kamiennym korycie, płynęła cicho pod miastem. Powiadano, że rzeczne podziemia to tajny przestępczy świat, kolonia trędowatych i ladacznic, azyl morderców i sodomitów. Jako dziecko wyobrażał sobie, że tam przy płonących rzekach siedzą krwawe Furie, a piekielne psy napełniają otchłanie swym wyciem. Jako człowiek dorosły wielokrotnie chciał tam wejść i poznać to przeklęte miejsce, które było, wedle miejskiej legendy, godne pióra Dantego.

Kiedy się tam w końcu znalazł, rozczarował się. Nie był to żaden przedsionek piekła, lecz raczej wielka, cuchnąca latryna, z której tu i ówdzie wypełzał i zaraz uciekał jakiś nędzarz, co Woroniecki dobrze widział w świetle latarek. Był ciekaw, czy ludzie tu mieszkający są, jak mówiono, w ostatnim stadium syfilitycznego rozkładu. Nie mógł jednak tego sprawdzić. Nie miał na to czasu. Ludzie, którzy go prowadzili, opacznie brali jego pasję poznawczą za próbę opóźniania marszu. Nie mógł im wytłumaczyć, iż jest ciekaw świata podziemnego. Ciężko mu było mówić z kneblem w ustach.

Zupełnie nie bał się trzech ludzi, którzy w nocy wtargnęli do jego mieszkania w kamienicy Rohatyna. Był przekonany, że to dowcip jednego z jego kolegów, który zdradzał skłonność do osobliwych żartów i już raz kiedyś wkradł się przez okno do jego mieszkania i przebrany za zjawę, wyrwał go ze snu. Woroniecki-Kulik szedł zatem spokojnie i mimo knebla i związanych rąk był dobrej myśli. Czekał, aż gdzieś z mroku wynurzy się jego kolega dowcipniś. Do głowy by mu nie przyszło, że ktoś w tym mieście ośmieli się podnieść rękę na zięcia komisarza Edwarda Popielskiego. Poza tym jeden z porywaczy zabrał ze sobą jego laskę. Ktoś, kto chce zrobić krzywdę, nie dba przecież o takie szczegóły.

Stanęli. Znajdowali się za załomem jakiegoś muru. Zgasili latarki. Zrobiło się zupełnie ciemno. Woroniecki-Kulik poczuł na twarzy czyjś oddech, który trącił nikotyną i alkoholem. To był czwarty napastnik. A potem poczuł zapach wody kolońskiej. Rozpoznał go. Takich perfum nie używał jego kolega. I wtedy zaczął się bać. Nikt we Lwowie nie odważy się podnieść ręki na zięcia komisarza Edwarda Popielskiego. Chyba że sam Edward Popielski.

Snop światła padł na twarz matematyka. Nie oślepiło go jednak. Dobrze widział, że z ciemności wynurzyła się ręka w eleganckiej rękawiczce. W dwóch palcach trzymała jego laskę.

– Tym skaleczyłeś moją córkę? – usłyszał głos Popiel-skiego. – Taką laskę włożyłeś jej w łono?

Woroniecki-Kulik zaczął się trząść. Dziwiło go to o tyle, że w ogóle nie odczuwał strachu. Jego analityczny umysł pracował bez zarzutu, bez najmniejszych emocji. Ale ciało nie słuchało umysłu. Drżało w panicznym lęku i oblewało się potem. Miał wrażenie, że cały smród podziemnej kloaki wydziela on sam.

– Tę laskę włożyłeś w łono, które wydało na świat twojego syna?

Jakaś inna ręka wynurzyła się z ciemności i wyrwała mu z ust knebel. Usłyszał plusk wody. Wiedział, że będzie żył tak długo, jak długo nie odpowie twierdząco na to pytanie. Odetchnął. Nie odpowie i będzie żył. Jego logiczny umysł był niezawodny.