– Ale jeśli już zmarła, to nie zdołam jej odnaleźć – rzuciła przez ramię. – Został po niej tylko numer identyfikacyjny.
Słowo „już” zmroziło go.
W dyżurce kwarantanny ustawiono dziesiątki monitorów. Ukazywały różne cele: jedne puste, w innych jednakowo ubrane kobiety w szaroniebieskich spódnicach i szarych bluzach z odciśniętym na plecach napisem: „Kwarantanna”.
– Na podglądzie widać wyłącznie jadalnię, pokoje dzienne i sypialnie w godzinach nocnych. Podgląd w toaletach i łaźniach jest prawnie wzbroniony – wyjaśniła. – Podróżne mają prawo do prywatności.
– Ale chłopaki z obsługi technicznej zawsze mogą obejrzeć co chcą, prawda?
– Mylisz się – wydęła wargi. – W łaźniach i kiblach nie ma kamer z powodu korozji.
– Dobre i to. Już polubiłem korozję.
Zignorowała jego uwagę.
– Podejdź tu, Dave – powiedziała. – Do tego drugiego w trzecim rzędzie – wskazała podbródkiem jeden z monitorów. – Białe z rejsu 077-12 właśnie jedzą śniadanie. Tu są dwa pokrętła, możesz manewrować kamerą, zmieniać pole widzenia. Na bluzach, na piersi mają numery identyfikacyjne. Jeśli ją znajdziesz, postaraj się odczytać numer. Wywołam ją przez głośnik. Będziesz mógł przyjrzeć się z bliska, a jeśli zdecydujesz się na nią, i ona potwierdzi twoją tożsamość, będziesz mógł obejrzeć ją nagą. Prawo imigracyjne pozwala na to. Radzę tak zrobić, bo na statku więziennym postarzała się i zmieniła; wtedy będziesz mógł się wycofać. Rozmawiać nie będzie wam wolno.
Gavein kręcił gałkami, patrząc w monitor. Wkrótce obraz posłusznie wędrował po smutnych twarzach kobiet o włosach spiętych szarymi jednakowymi chustami i odzianych w jednakowe szare bluzy. Choć może ta szarość była wynikiem podłej jakości kamery: obraz był przecież prawie pozbawiony kolorów. Numery wypisano na sporych białych szmatkach przyszytych do bluz. Niektóre z kobiet siedziały na skraju zasięgu kamery; tym nie mógł się przyjrzeć, nawet przy maksymalnym zbliżeniu. Niektóre zerkały do kamery, zauważyły jej poruszenia. Rozmawiały z rosnącym ożywieniem, wkrótce większość gapiła się do obiektywu. Niektóre uśmiechały się, choć na ogół spojrzenia były złe, nieżyczliwe, dwie wygrażały uniesionymi pięściami.
– Jeśli nie znajdziesz tym sposobem, to rozkażę, aby szły gęsiego korytarzem, a wtedy przejdą przed kamerą z bliska. Chcesz przecież mieć pewność, że zmarła.
Właśnie w tym momencie ją rozpoznał. Siedziała bokiem do kamery, zgarbiona. Dawniej się nie garbiła. Wybierała strawę łyżką z miski. Była w okularach, podłych, pokrzywionych, drucianych. Dawniej nie nosiła okularów. Przez chwilę walczył ze zdławionym gardłem. Żyła. Miał ochotę skakać z radości.
– Jest. Siedzi tutaj – wydusił wreszcie.
Urzędniczka drgnęła.
– Ma numer 077-12-747. Możesz ją wywołać, Anabel? – Gavein spostrzegł jej gest. Nie wolno okazać uczuć: nie wiadomo, co oni jeszcze wymyślą. Należało walczyć; cieszyć się będzie później.
– Oczywiście! – Rzuciła mu spojrzenie. – Numer 077-12-747 przejść do pokoju przesłuchań – sucho powiedziała do mikrofonu.
Ra Mahleine zbyt nerwowo odsunęła miskę i powstała. Gavein nie potrafił powstrzymać napływających łez. Kiedyś uważał, że nie jest zdolny do płaczu. Gdy szła, przyjrzał się jej lepiej. Nie zmieniła się wiele, choć wyglądała mizernie, jak po przebytej ciężkiej chorobie. Idąc, garbiła się. Nie tak, jak garbią się zbyt wysokie dziewczyny, chcąc naiwnie skompensować swój nadmierny wzrost; naiwnie, gdyż przypominają wtedy sylwetką brodzące ptaki, nadal pozostając za wysokie; Ra Mahleine była nieco zgięta w krzyżu i przez to podana do przodu jak ktoś cierpiący na początki osteoporozy. Kiedyś miała lekki defekt postawy, teraz było to widoczne.
– Jak się nazywała? – rzuciła Anabel.
Był zły, że musi przypominać. Nie miał wątpliwości, że zapamiętała tych szesnaście liter.
Za chwilę Ra Mahleine pojawiła się w innym monitorze. Spokojnie patrzyła w obiektyw kamery, przepisowo wyprężona na baczność.
– Podać tożsamość – Anabel rzuciła do mikrofonu.
– Numer 077-12-747 – odpowiedziała sucho Ra Mahleine. Miała chrypkę.
– Chodzi mi o nazwisko i imię.
– Wybijaliście mi to z głowy przez lata. Nie chcę znowu podpaść – mówiła inaczej niż dawniej, hardo. Znikła dawna słodycz.
– Podać nazwisko i imię z Lavath. To rozkaz – powiedziała Anabel.
– Ra Mahleine Throzz.
– Czy mogę coś do niej powiedzieć?
– To nie jest możliwe – odrzekła Anabel. – Z dwóch powodów: na pokładzie była epidemia wywołująca zaburzenia psychiczne i ona mogłaby tego nie znieść, a poza tym prawo na to nie zezwala.
Gavein czuł, że tym razem kierowniczka nie ustąpi.
– Pyta o ciebie niejaki Dave. Znasz go?
– Nie znam żadnego Dave’a. Nie będę się rozbierać do kamery tylko dlatego, że jakiś obcy typ sobie mnie upatrzył. Myślę, że mój mąż nie zapomniał o mnie w ciągu dwóch tygodni i wreszcie się zgłosi, choćby po to… – urwała.
Dusza Gaveina cieszyła się i śpiewała.
– Anabel, przecież ona zna mnie pod innym imieniem.
– Nie przeszkadzaj. To zwykła procedura. Teraz was sprawdzam. – Anabel stała się wcieloną służbistością.
– On zna twoje imię – zwróciła się do Ra Mahleine.
– Nie wiem, skąd zna – Ra Mahleine wzruszyła ramionami. – To nie była żadna tajemnica. Sama mu mogłaś powiedzieć. Już raz próbowałaś mi wmówić, że Gavein mnie sprzedał.
Gavein drgnął: jednak dobra wola Anabel, troska i chęć pomocy były grą obliczoną na zniechęcenie go. Od początku wiedziała, kogo on szuka.
– Nie bądź bezczelna – warknęła Anabel. Nie wyglądała na dziewczynę, którą pasjonuje wypiek ciast. – On chce cię stąd zabrać! I rozbierzesz się, jak ci każe!
– O, tyle! – Ra Mahleine pokazała do kamery zaciśniętą pięść i ją pocałowała.
– Każę sprowadzić strażniczki!
– Nie masz prawa, Anabel, a ten zapis z kamery jest dowodem zajścia – zareplikowała Ra Mahleine. Nie poznawał żony, imponowała determinacją. Ta rozmowa jawiła się jako potyczka w wojnie trwającej już od długiego czasu.
– Ten człowiek w Lavath nazywał się Gavein Throzz. Znasz takiego?
– Tak nazywał się mój mąż. Ale ci nie wierzę, że to on tam stoi. Już próbowałaś swojej sztuczki i ci się nie udało. Daj sobie spokój i tym razem. – Wyczuł, że Ra Mahleine nie była już tak pewna siebie jak poprzednio.
– Nie chcę, żeby się tu rozbierała. To upokarzające. Przestań, Anabel. Ja nie mam wątpliwości, że to ta właściwa.
– Nie, to nie – prychnęła Anabel. – Będziesz musiał podpisać oświadczenie, że w razie pomyłki rezygnujesz z roszczeń i dalszych poszukiwań i godzisz się na nią. Gdyby się rozebrała, miałbyś potem prawo do reklamacji i ponownych poszukiwań.
Dlaczego tak nalega? Jakiej reakcji Ra Mahleine oczekiwała?
– Podpiszę odpowiednie oświadczenie.
– W porządku. Za dwa tygodnie skończy kwarantannę, wtedy przywieziemy ją pod twój dom.
– Nie pojedzie ze mną?
– Niemożliwe. Względy sanitarne. Ona może być nosicielem choroby – odpowiedziała Anabel. – Numer 077-12-747, od dzisiaj przenosisz się do przygotowalni – rzuciła do mikrofonu.
– Gavein – powiedziała Ra Mahleine. – Widzisz mnie? Lepiej teraz nie patrz. – Zasłoniła twarz dłońmi. Umilkła.
– Numer 077-12-747, natychmiast opuść pokój przesłuchań. Sprawa została rozpatrzona Zostałaś rozpoznana i pan Throzz cię odbierze. Wyjdź.
– Tak… Dobrze… Gavein… – Ra Mahleine przecierała okulary skrajem bluzy. – Szkła mi zaparowały. Popsuł mi się wzrok, Gavein.
Anabel ze złością wyłączyła monitor.