Ra Mahleine podniosła wzrok znad robótki. Nie lubiła, gdy się jej przeszkadza w liczeniu oczek. Coś mruknęła. Natomiast Gavein został wytrącony z równowagi:
– Edda, to nie ma sensu. Jeśli chcesz, zmienimy mieszkanie, ale nie zaczynaj znowu – powiedział.
– Uspokój tego faceta, Magdalena – wtrącił się Haigh. Nie skracał jej davabelskiego imienia; uważał, że całe brzmi najlepiej. – Powinien być dumny, że go tak wysoko cenią, a nie stękać z tego powodu.
– Do jasnej cholery, dajcie mi spokój z głupotami. – Nie oderwała wzroku od robótki.
Edda bez słowa wyszła zapłacić za telefon.
– Nie przejmuj się matką, Dave. Mocno przesadza.
– Byłeś wczoraj w dobrej formie.
– Dzisiaj też jestem w niezłej – uśmiechnął się i zrobił gest, jakby zamierzał sięgnąć do nosa.
Gavein uznał jednak, że Haigh jest czymś strapiony. Spytał o to.
– Dlaczego wy się tak samo ubieracie?! – odpowiedział pytaniem Haigh. – Dwie pary dżinsów i dwie koszule flanelowe.
– Co?
– Wyglądacie dużo młodziej, niż macie w metryce, a ta twoja Magdalena to przecież piękność. Mówiłeś, że ma boskie nogi, to dlaczego nie ubierze na siebie tych modnych, obcisłych, czarnych rajtek, jakie noszą inne dziewczyny?
– Mówił, że mam boskie nogi?
– Chyba coś takiego powiedziałem.
– Hm, parę razy takie założyłam. Jeszcze w Lavath. Potem powiedział, że właśnie dlatego mnie unikał. Cholera jasna… Nie chciał się przez to ze mną ożenić. Chciał mieć wszystko dla siebie.
– No to nie nogi. Ale dlaczego nie zrobisz sobie trzydziestu sześciu warkoczyków, a on grzebienia tak jak ja?
– To nie takie proste. Musiałbym wygolić pałę na gruchę – wyjaśnił Gavein. – A tam, gdzie formujesz grzebień, wylazło mi najwięcej włosów. To byłby marny grzebień.
– Mnie też wyłażą jak cholera, ale jak się da białka albo cukru, to dobrze stoją i wygląda, jakby ich tam było dużo więcej.
– Nie powiem jej, żeby sobie posplatała takie gałązki na głowie, bo lubię jej włosy. Są sypkie i fajnie pachną.
– Narzekasz, że cię łaskoczą w nos.
– Z warkoczami byłoby jeszcze gorzej. Takie sztywne patyczki, nic tylko wybić oko.
– Ubieracie się szaro, to potem taka torba wami pomiata. Głupia ocenia ludzi po stroju.
– Ludzie w Lavath ubierają się na szaro. Takie barwy ochronne.
Haigh wzruszył ramionami.
– Może i racja. To też styl.
Wstał z kanapy i przykleił coś na drzwiach.
– Muszę to zrobić, żeby uspokoić matkę. Jak znajdzie, będzie gderać, potem pościera i uzna, że świat wrócił w zwykłe tory i że ty przestałeś być zwiastunem nadchodzącej śmierci.
Usiadł i zwiesił głowę.
– Chciałeś pogadać o czym innym. Zgadza się?
– Tak. Chodzi o tę małą Laillę. Dzisiaj dzwonili ze szpitala.
– Coś złego? – Gavein nie wierzył w przypuszczenia Eddy, ale koincydencji było zbyt dużo.
– Zależy jak patrzeć. Przy okazji badań okazało się, że jest w ciąży.
– Przecież ma najwyżej dwanaście lat. – Ra Mahleine podniosła zdziwione oczy znad robótki.
– Gdzie tam. Już skończyła szesnaście, tylko jest mała.
– I co dalej?
– Wiadomo co, nie?
– No, z kim…?
– Wiadomo: ze mną. Ja byłem tam pierwszy. Dostawiał się Glicha, ale się odstawił, bo dostał po mordzie i słuchawki do radia na otarcie łez. Fasola też się dostawiał, ale bez szans, to nic mnie nie kosztował.
– Takie miała powodzenie? Przecież taka niepozorna – wyrwał się Gavein.
– Ale za to taka dziwna, bo zawinięta w białe szmaty. Musi stale siedzieć, bo jak leży, to ją wszystko boli.
– Przecież nawet nie widać, czy jest ładna – brnął Gavein.
– Jest ładna – wyjaśnił Haigh. – A od góry, jak jej dosztukują skórę, też będzie ładna, a teraz i tak nie widać…
Ra Mahleine prychnęła. Oznaczało to, że nie akceptuje. Nie chciała przerwać liczenia oczek i nie odezwała się, więc nie było wiadomo, czy nie akceptuje jego kryteriów kobiecej urody, czy tylko sposobu wyrażania się Haigha.
– To co teraz będzie z wami?
– Co ma być. Każę wpisać ją do mojego paszportu jako żonę, pomimo że biała. Tak samo, jak ty wymusiłeś wpis Magdaleny. To mi imponuje: czarny i biała żona, niebywałe w Davabel. Czerwony i biała żona, to nie aż taki szpan, ale zawsze coś, no nie?
– Pewnie.
– Nie jest za młoda na małżeństwo? – wtrąciła pytanie Ra Mahleine.
– Biała nigdy nie jest za młoda…
Ra Mahleine parsknęła wściekle.
– …w Davabel – uładził nieco Haigh. – Powiem staremu Massmoudiehowi, że mała przeniesie się do mojego pokoju i po sprawie. Jeszcze się ucieszy, bo mieszkanie się rozgęści. Matka nie zważa na klasyfikację.
– Ja też mam problem – powiedział Gavein.
– Bezpłatna poradnia jest na 5667 Alei, dwadzieścia minut piechotą. – Haigh musiał tak zażartować. Dbałość o image nie dopuszczała odstępstw.
– To nic z tych rzeczy. – Gavein przyjął jego żart jako formalną konieczność. – Problem jest naukowy.
– No to wal. Lubię problemy naukowe. Szczególnie z fizyki.
Wziął się za upiększanie swojej kurtki. Wydawało się, że nie da się wcisnąć już żadnej czaszki, ale Haigh stale udowadniał, że jakieś miejsce jeszcze się znajdzie.
– To się pomęcz: Ra Mahleine opowiedziała mi o swojej podróży statkiem. Wydaje mi się, że na oceanie czas przyspiesza względem Lavath albo Davabel.
– Dlaczego?
– Była ciągła noc, to raz. Z rzadka zmieniała się w ciemny błękit, choć chmur na niebie nie było – wtedy mógł być dzień. Te, które miały dobry wzrok, mogły dostrzec w górze nieruchome samoloty. Każdy wodnopłat był najpierw nieruchomy, potem obniżając się, przyspieszał lotu, zwalniał zaś i hamował dopiero na wodzie. Myślę, że na poziomie oceanu czas biegnie szybciej niż na poziomie lądu. Co ty na to?
– Brzmi rozsądnie. Taki facet nazwiskiem Mili policzył, że musi być równowaga, to znaczy, jeśli gdzieś na górze zwalnia, to w głębi powinien przyspieszać. Czyli poziom miasta Lavath z poziomem Davabel łączy tylko cieniutka powierzchnia czasu realnego, znaczy wspólnego. Właśnie liczę jej grubość na zadanie domowe.
– Skąd wiadomo, że istnieje powierzchnia czasu realnego? Skąd wiadomo, że czas biegnie tak samo w Lavath i w Davabel?
– Lubię, jak chlapiesz mózgiem. Nikomu w tej chałupie tak to nie idzie – pochwalił życzliwie Haigh.
– Dobra, dobra, teraz twoja kolej.
– Czy ja muszę tego słuchać!? – zaprotestowała Ra Mahleine.
– On inaczej nie zrozumie. Takie ma połączenia neuronów – wytłumaczył Gavein.
– Myślę, że pomogą ci nauszniki – doradził Haigh.
– Właśnie robię nauszniki.
– Dokładnie nie wiadomo – nawiązał do tematu chłopak. – Wydaje się, że powierzchnia czasu istnieje, bo obliczenia i wskazania zegarków nieźle się zgadzają. Ale wiesz, facetowi drgnie ręka i samolot jest dłużej lub krócej na wybranej wysokości.
– No, a co z tym przyspieszaniem na powierzchni oceanu? Nie kłóci się to z poprzednim?
– Ale cię złapał zatward.
– Że co? – Gavein nie znał tego określenia.
– No, zatward umysłowy. Bo to wszystko jest pięknie logiczne.
– Czuję, że ten zatward nie chce mnie puścić.
– Niby dlaczego efekt miałby zatrzymać się przy powierzchni Ziemi? Jeśli czas zwalnia w nieobecności masy, to powinien przyspieszać w pobliżu. Zauważyłeś, że wybrzeże to kilkusetmetrowy klif? A do statku zjeżdżasz windą?
– Nigdy nie byłem na brzegu.
– Ja też nie, ale tak napisano w podręczniku.